W kuchni Rebus nalał sobie dużą szklanicę wody, ruszył do salonu i usiadł mniej więcej tam, gdzie wcześniej siedział Costello. Trochę wody pociekło mu po brodzie. Wiszące na ścianach obrazy – oprawione w ramy reprodukcje malarstwa abstrakcyjnego – bawiły się z nim w kotka i myszkę, wyraźnie sunąc za jego wzrokiem. Pochylił się, by odstawić na podłogę pustą szklankę, i nagle znalazł się na czworakach. Jakiś skurwiel musiał mu coś dosypać do drinków – to jedyne wytłumaczenie. Podniósł się, usiadł i na chwilę przymknął oczy. Osoby zaginione – czasami człowiek niepotrzebnie się martwi, bo albo same się znajdują, albo nie chcą, by je odnaleźć. Tak ich wiele… ich zdjęcia i rysopisy bez przerwy trafiają na policyjne biurka. Zwykle twarze na nich są trochę nieostre, jakby ich właściciele już byli w trakcie odchodzenia w zaświaty. Zmusił się do otwarcia oczu i popatrzył w górę, na sufit bogato zdobiony sztukaterią. Mieszkania na Nowym Mieście były duże i eleganckie, ale Rebus wolał swoją dzielnicę: więcej sklepów i nie tak snobistycznie.
Ten ardbeg… Musieli mu tam czegoś dosypać. Pewnie już go nigdy więcej nie weźmie do ust. Straszyłby go tym upiorem. Ciekaw był, co się stało z tym chłopcem i czy zrobił to celowo, czy był to wypadek? Dziś pewnie jest już ojcem, a może nawet dziadkiem. Czy wciąż nawiedza go w snach siostra, którą zabił? Czy zapamiętał młodego, podenerwowanego policjanta po drugiej stronie biurka? Rebus przesunął dłonią po podłodze: była wyłożona parkietem, gładko wyszlifowanym i polakierowanym. Policja jeszcze go nie zerwała. Wyczuł szczelinkę między dwiema klepkami i spróbował wcisnąć w nią paznokcie, jednak nie udało się ich o nic zaczepić. Jakimś cudem przewrócił przy tej okazji szklankę, która zaczęła się toczyć tak głośno, że ten hałas nagle wypełnił cały pokój. Rebus obserwował jej wędrówkę przez pokój, aż do momentu gdy dotarła do otwartych drzwi i zatrzymała się na czyichś butach.
– Co się tu, do diabła, dzieje?
Rebus wstał. Mężczyzna stojący w drzwiach był po czterdziestce, ręce wetknął w kieszenie czarnej wełnianej dyplomatki sięgającej mu do kolan. Mężczyzna zrobił krok do przodu i wypełnił sobą całe wejście.
– Kim pan jest? – spytał Rebus.
Mężczyzna wyciągnął rękę z kieszeni i podniósł ją do ucha. W dłoni trzymał telefon komórkowy.
– Dzwonię po policję – oznajmił.
– Ja jestem z policji – oświadczył Rebus, sięgnął do kieszeni i wyciągnął legitymację służbową. – Detektyw inspektor Rebus.
Mężczyzna uważnie obejrzał legitymację i oddał ją Rebusowi.
– Nazywam się John Balfour – przedstawił się głosem nieco łagodniejszym.
Rebus kiwnął głową; sam się już tego domyślił.
– Przykro mi, jeśli… – Rebus nie dokończył, bo w trakcie chowania legitymacji jego lewe kolano na moment lekko się ugięło.
– Pan jest pijany – powiedział Balfour.
– Przykro mi, niestety tak. Pożegnanie kolegi. Ale nie jestem tu na służbie, ani nic takiego.
– Wobec tego, czy mogę zapytać, co pan robi w mieszkaniu mojej córki?
– Może pan. – Rebus kiwnął głową i rozejrzał się wokół. – Chciałem tylko… znaczy, chodzi mi o to, że… – Zabrakło mu słów.
– Zechce pan stąd wyjść, dobrze?
Rebus lekko się skłonił.
– Oczywiście.
Balfour odsunął się na bok, jakby bojąc się, że Rebus, przechodząc, może się o niego otrzeć. Rebus zatrzymał się w holu i odwrócił, gotów raz jeszcze przeprosić, ale ojciec Philippy Balfour podszedł do okna w salonie i oparłszy dłonie o okiennice, stał zapatrzony w ciemność za szybą.
Rebus zszedł po schodach już na wpół otrzeźwiały i nie oglądając się ani nie zadzierając głowy, by spojrzeć na okna na pierwszym piętrze, zamknął za sobą drzwi wejściowe. Ulice były opustoszałe, a chodniki połyskiwały wilgocią po niedawnym deszczu i odbijającymi się w niej światłami latarni. Jedynym dźwiękiem, jaki było słychać, był stukot kroków Rebusa, który ruszył w powrotną drogę w górę na Queen Street, potem w stronę George Street, Princess Street i Mostu Północnego. Tu było już więcej ludzi, którzy właśnie wychodzili z pubów, kierując się do domów i rozglądając za wolnymi taksówkami i zawieruszonymi przyjaciółmi. Rebus skręcił w lewo przy Tron Kirk i ruszył w kierunku Canongate. Przy krawężniku stał policyjny radiowóz z dwiema postaciami w środku: jeden z policjantów czytał, drugi spał. Byli to funkcjonariusze z komisariatu na Gayfield, którzy albo mieli pecha, albo podpadli swojemu szefowi; inaczej trudno było sobie wytłumaczyć to, że przypadła im służba akurat tej nocy. Dla policjanta, który nie spał, Rebus musiał wyglądać na zwyczajnego przechodnia. Policjant trzymał rozłożoną gazetę i starał się ją tak nachylić, by jak najlepiej wykorzystać mizerne oświetlenie. Kiedy Rebus walnął w dach radiowozu, gazeta wyfrunęła mu z rąk i spadła na głowę śpiącego, który szarpnął się gwałtownie, próbując się z niej uwolnić.
Kiedy szyba w oknie po stronie pasażera zjechała na dół, Rebus przechylił się lekko do środka i oświadczył pogodnym tonem:
– Panowie zamawiali budzenie na pierwszą?
– Omal się nie zesrałem – sapnął policjant siedzący na miejscu pasażera, próbując złożyć gazetę.
Nazywał się Pat Connolly i pierwsze kilka lat pracy w wydziale śledczym poświęcił na walkę z nazywaniem go „Paddy”. Jego partnerem był Tommy Daniels, który ze stoickim spokojem zaakceptował – co zwykle robił także w innych sprawach – nadane mu przezwisko „Dalka”. Brało się ono z ciągu logicznego: Tommy – tam-tamy – dalekie dźwięki bębnów, ale mówiło też wiele o jego charakterze. Mimo iż tak brutalnie wyrwano go ze snu, na widok Rebusa zareagował jedynie wzniesieniem oczu ku górze.
– Mogłeś nam chociaż przynieść kawy – powiedział Connolly z wyrzutem.
– Mogłem – zgodził się Rebus. – Albo lepiej słownik – dodał, zerkając na krzyżówkę w gazecie, w której ledwie jedna czwarta kratek była wypełniona literami, a wokół pełno było bohomazów i przymiarek do haseł. – Spokojna noc?
– Jeśli nie liczyć turystów pytających o ulice, to tak – odparł Connolly.
Rebus uśmiechnął się i rozejrzał wokół. Znajdowali się w samym sercu turystycznej dzielnicy Edynburga. Zaraz za skrzyżowaniem był hotel, a po drugiej stronie ulicy sklep ze szkockimi tkaninami. Sklepy z pamiątkami, kruchymi ciasteczkami i karafkami do whisky. Pięćdziesiąt metrów dalej pracownia krawiecka kiltów. Dom Johna Knoxa, karłowaty i pokraczny na tle sąsiadów, ukryty w ich cieniu. Kiedyś Stare Miasto było całym Edynburgiem, będąc kręgosłupem łączącym zamek z Holyrood, od którego jak powyginane żebra odchodziły na boki wąskie zaułki. A kiedy Stare Miasto zaczęło się dusić od nadmiaru mieszkańców i gór nieczystości, powstało Nowe Miasto, które swą elegancką zabudową z epoki króla Jerzego i zamierzonym snobizmem miało drażnić mieszkańców Starego Miasta i wszystkich, których nie stać było na to, by tam zamieszkać. Rebus uznał za charakterystyczne to, że o ile Philippa Balfour wybrała mieszkanie na Nowym Mieście, David Costello wolał zamieszkać w sercu Starego Miasta.
– Jest w domu? – spytał.
– Jakby go nie było, to nas by tu też nie było – odpowiedział Connolly, przyglądając się, jak jego partner nalewa sobie z termosu zupę pomidorową. Dalka nieufnie powąchał płyn w kubku, potem pociągnął szybki łyk. – A właściwie to akurat nam się przydasz – dodał. Rebus spojrzał na niego.
Читать дальше