– Bo poszukuję korespondencji między doktorem Lovellem, a jego dobroczyńcą.
– Nawet nie wiedziałam, że miał jakiegoś dobroczyńcę.
– Pastora z Ayrshire.
– Doprawdy? – powiedziała Benzie, ale Jean czuła, że w ogóle jej to nie zainteresowało. W tej chwili papieros trzymany w dłoni znaczył dla niej więcej niż cokolwiek innego.
Jednak Jean postanowiła brnąć dalej.
– W Domu Lekarza wisi portret doktora Lovella. Podejrzewam, że mógł zostać namalowany na zamówienie tego pastora.
– Czyżby?
– Widziała go pani kiedyś?
– Nie sądzę.
– Doktor Lovell miał kilka żon. Wiedziała pani o tym?
– Zdaje się że trzy, prawda? Jak się zastanowić, to nie tak znowu wiele. – Wyglądało, że Benzie nagle się zamyśliła. – Sama mam już drugiego męża… a kto mi może zagwarantować, że na tym się skończy? – Przyjrzała się popiołowi na czubku papierosa. – Wie pani, że mój pierwszy mąż popełnił samobójstwo?
– Nie wiedziałam.
– No bo skąd? – Zrobiła przerwę. – Nie sądzę, by to samo mogło się przytrafić Jackowi.
Jean nie bardzo wiedziała, co Benzie chce przez to powiedzieć, jednak ta wpatrywała się w nią takim wzrokiem, jakby oczekiwała odpowiedzi.
– Pewnie mogłoby to wyglądać podejrzanie – powiedziała w końcu – gdyby w ten sposób straciła pani dwóch mężów.
– A Kennet, który stracił trzy żony…?
No właśnie. Jean też się nad tym zastanawiała.
Janine Benzie wstała z miejsca i podeszła do okna. Jean raz jeszcze rozejrzała się po salonie. Czuła, że ten cały artystyczny wystrój, te obrazy, antyki, świeczniki i kryształy… że nie była to spuścizna rodziny Benziech i że znalazło się to w tym domu wraz z Jackiem McCoistem.
– No cóż, chyba już pójdę – odezwała się. – Raz jeszcze przepraszam za najście.
– Nie ma za co. Mam nadzieję, że znajdzie pani to, czego szuka.
Nagle z holu dały się słyszeć głosy i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Potem głosy wkroczyły na schody i zaczęły się zbliżać.
– To Claire i mój mąż – powiedziała Janine, siadając ponownie na fotelu i moszcząc się na nim niczym modelka szykująca się do pozowania.
Drzwi otworzyły się z impetem i stanęła w nich Claire Benzie. Jean pomyślała, że wcale nie jest podobna do matki, choć wrażenie to mogło się brać nie tyle z wyglądu, ile z jej zachowania, jakże odmiennego od Janine. Claire Benzie tryskała energią.
– I gówno mi na tym zależy! – wykrzyknęła, energicznie wkraczając do salonu. – Jak chcą, to mogą mnie zamknąć i wyrzucić zasrany klucz! – Zrobiła kilka szybkich kroków, a za nią w drzwiach pojawił się Jack McCoist. Poruszał się równie wolno jak żona, co brało się chyba jednak ze zmęczenia.
– Claire, chcę ci tylko uprzytomnić… – Pochylił się nad żoną i cmoknął ją w policzek. – Strasznie było – dodał w jej kierunku. – Gliny przyczepiły się do Claire jak pijawki. Czy jest szansa, kochanie, żeby ci się udało wpłynąć na twoją córkę? – Słowa zamarły mu na ustach, bo wyprostował się i dopiero teraz spostrzegł, że nie są sami.
Jean zaczęła podnosić się z miejsca.
– Naprawdę powinnam już iść – odezwała się.
– A to kto, do cholery? – warknęła Claire.
– Pani Burchill jest z muzeum – wyjaśniła Janine. – Rozmawiałyśmy o Kennecie Lovellu.
– O Boże, jeszcze jedna – jęknęła Claire, odrzucając głowę do tyłu i opadając na sofę.
– Zajmuję się jego biografią – wyjaśniła Jean, zwracając się do McCoista, który tymczasem podszedł do barku, by nalać sobie whisky.
– O tej porze? – spytał, nie odwracając głowy.
– Jego portret wisi gdzieś w jakimś domu – odezwała się Janine Benzie do córki. – Wiedziałaś o tym?
– Jasne, cholera, że wiedziałam! Wisi w muzeum w Domu Lekarza. – Spojrzała na Jean i zapytała: – I pani jest z tego muzeum?
– Nie, prawdę powiedziawszy…
– Zresztą nieważne, skąd pani jest, najlepiej niech tam pani jak najszybciej wraca. Właśnie policja mnie wypuściła i…
– Nie waż się tak odzywać do gościa w moim domu! – syknęła Janine Benzie, zrywając się z fotela. – Jack, powiedz jej coś.
– Kiedy ja naprawdę powinnam… – zaczęła Jean, ponieważ jednak jej głos utonął we wrzawie na trzy głosy, która teraz wybuchła, bez słowa wycofała się ku wyjściu.
– Nie masz żadnego prawa…
– Jezu, ktoś mógłby pomyśleć, że to ciebie, cholera, przesłuchiwali…
– To nie jest żadne wytłumaczenie…
– Tylko jednego drinka w spokoju. Czy zbyt wiele wymagam od…
Wyglądało na to, że nawet nie zauważyli, kiedy Jean otwarła drzwi i cicho je za sobą zamknęła. Na palcach zeszła po wyłożonych dywanem schodach i najciszej jak to było możliwe otworzyła sobie drzwi wejściowe. Dopiero na ulicy wypuściła z siebie głębokie westchnienie ulgi. Odwróciła się i spojrzała w kierunku okna salonu, jednak nic spoza niego nie dochodziło. Domy w tej okolicy miały tak grube mury, że z powodzeniem mogłyby służyć za więzienia. Jean poczuła się tak, jakby właśnie z jednego z nich uciekła.
No i należało uważać na humory panny Benzie.
W środę rano Ranalda Marra wciąż jeszcze nie było. Jego żona Dorothy zadzwoniła do Jałowców i trafiła na osobistą asystentkę Johna Balfoura. Asystentka kategorycznym tonem przypomniała jej, że rodzina ma dziś na głowie pogrzeb i w tej chwili nie widzi żadnej możliwości, by panu lub pani Balfour zawracać głowę czymkolwiek innym. Najwyżej dopiero po uroczystości pogrzebowej.
– Jak pani wiadomo, stracili córkę – powiedziała oschle.
– A ja, kurwa, straciłam męża, ty wiedźmo! – wrzasnęła Dorothy Marr i aż ją zatkało, kiedy sobie zdała sprawę, że był to chyba pierwszy przypadek w całym jej dorosłym życiu, kiedy w rozmowie posłużyła się wulgaryzmem. Ale na przeprosiny i tak już było za późno, bo pani asystentka odłożyła słuchawkę i poinstruowała podległy sobie personel domowy, by nie łączyć żadnych telefonów od pani Marr.
W Jałowcach były tłumy. Zebrali się liczni przyjaciele i członkowie rodziny. Niektórzy z nich przybyli z daleka i spędzili w Jałowcach poprzednią noc, a teraz snuli się po korytarzach w poszukiwaniu czegoś przypominającego śniadanie. Kucharka, pani Dolan, uznała, że w takim dniu nie wypada niczego pichcić, zabrakło więc tym razem typowej dla poranków w Jałowcach woni smażonych kiełbasek, bekonu i jajek. W jadalni wyłożyła jedynie kilka rodzajów płatków śniadaniowych i dżemy. Te ostatnie były jej własnej produkcji, jednak nie było wśród nich dżemu z jabłek i czarnej porzeczki, który od dzieciństwa był ulubionym przysmakiem Flipy. Słoiki pozostały w spiżarni, a ostatnią osobą, która z nich jadła, była Flipa, podczas jednej ze swych nieczęstych odwiedzin w Jałowcach.
Pani Dolan właśnie opowiadała o tym swojej córce Catrionie, biorąc od niej co chwilę kolejną chusteczkę higieniczną. Jeden z gości, wysłany do kuchni z misją sprawdzenia, czy jest szansa na kawę i dzbanek zimnego mleka, wsadził głowę w drzwi, a zobaczywszy, w jakim stanie jest niezłomna zwykle pani Dolan, bez słowa się wycofał.
W bibliotece John Balfour podniesionym głosem oświadczył właśnie żonie, że nie życzy sobie na cmentarzu „żadnych cholernych pajaców z policji”.
– Ale, John, oni wszyscy tak bardzo się starali – odparła żona – i prosili, żeby mogli przyjść. Przecież chyba mają do tego takie samo prawo jak… – Głos jej zamarł.
Читать дальше