– On też tak twierdzi.
Detektyw zaśmiał się krótkim śmiechem.
– Oczywiście. Ale założę się, że nie twierdzi, iż mam rację, co?
– Nie.
– Tak też mi się wydawało. W każdym razie, jak mu tam leci?
– Wydaje się, że nieźle. Jest rozgoryczony – odparł Cowart.
– Tak sądziłem. Jak wygląda?
– Nie jest szaleńcem, jeśli o to panu chodzi.
Detektyw roześmiał się.
– Nie, nie przypuszczałbym, żeby Bobby Earl mógł zwariować. Nawet w celi śmierci. Zawsze był sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszył się aż do końca, gdy ten sędzia oświadczył mu, gdzie skończy.
Wilcox wydawał się myśleć przez chwilę i potrząsnął głową na nagłe wspomnienie.
– Wie pan, panie Cowart, zachowywał się tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechaliśmy. Ani mrugnął, ani mruknął, do czasu aż w końcu opowiedział nam wszystko, co zaszło. A jak już zaczął spowiedź, to poszło gładko. Same fakty, Chryste. To brzmiało, jakby mówił o czymś tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wróciłem do domu i tak się upiłem, że Tanny musiał przyjechać i położyć mnie do łóżka. Przeraził mnie.
– Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie się do winy – powiedział Cowart.
– Tak też sądzę. Wy, dziennikarze, zawsze jesteście dokładni. – Roześmiał się. – Cóż, będzie pan musiał zaczekać na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim.
Na pewno mi opowiecie, pomyślał Cowart.
– Ale przeraził pana? – zapytał.
– Nie tyle on, ile świadomość, do czego jest zdolny.
Detektyw nie wdawał się w szczegóły. Zaparkował samochód za rogiem i Cowart zauważył, że podjechali do szkoły, gdzie nastąpiło uprowadzenie.
– Zaczniemy tutaj – powiedział Wilcox. Zatrzymał samochód pod ciemną wierzbą. – Tutaj wsiadła. Niech pan się przyjrzy uważnie.
Szybko pojechał przed siebie, skręcił w prawo z dużą prędkością, następnie pospieszny skręt w lewo; jechał wzdłuż ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiędzy krzakami i sosnami.
– Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, więc nie ma żadnych powodów do obaw. Jesteśmy już jednak poza zasięgiem wzroku kogokolwiek ze szkoły. Teraz niech pan patrzy.
Zatrzymał samochód na znaku stop przy skrzyżowaniu w kształcie litery Y. Wzdłuż jednej z ulic stały domy, ale w większych odległościach od siebie. Z drugiej strony skrzyżowania, przy drodze, znajdowało się kilka rozlatujących się ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chyląca się ku ziemi brązowa stodoła na skraju tworzącej tunel gęstwiny lasu i zawiłych bagnisk.
– Ona chciała jechać tą drogą – powiedział detektyw, wskazując w stronę domów. – On pojechał tą. Moim zdaniem tutaj uderzył ją po raz pierwszy… – Detektyw zwinął dłoń w pięść i uczynił nią w stronę Cowarta ruch naśladujący cios. – Jest silny; silny jak koń. Może nie wygląda na wielkiego chłopa, ale jest wystarczająco duży, żeby poradzić sobie z małą, jedenastoletnią dziewczynką. Musiało ją to piekielnie zaskoczyć. Zwaliło ją z nóg, upadła na podłogę…
W tym momencie zniknęła cała wyluzowana jowialność, jaka do tej pory cechowała zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylił się i złapał Cowarta za ramię. Tym samym ruchem wcisnął pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu, przez moment buksując w luźnym żużlu i piasku. Palce detektywa wpijały się Cowartowi w mięśnie, ciągnąc go na boki, tak że nie mógł utrzymać równowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadził samochód w stronę drogi rozwidlającej się w lewo od skrzyżowania. Cowart krzyknął, chrapliwe połączenie zaskoczenia i strachu, i próbował przytrzymać się oparcia w dziko podskakującym pojeździe. Samochodem zarzuciło, gdy wjeżdżał za róg, i Cowartem cisnęło o drzwi. Uścisk detektywa wzmocnił się. On też krzyczał; wyrzucał z siebie słowa bez sensu, twarz miał czerwoną od wysiłku. W kilka sekund minęli rudery, podskakując na dziurawej drodze i pogrążyli się w chłodnych cieniach rzucanych przez otaczający ich las. Samochód gnał do przodu, a ciemne drzewa wydawały się na nich naskakiwać. Szybkość przyprawiała o zawrót głowy. Silnik falował i wył, i Cowart zamarł, oczekując, że zaraz zderzy się ze śmiercią.
– Krzycz! – detektyw rozkazał ostro.
– Co?
– Dalej, krzycz! – wrzasnął. – Krzycz o pomoc, do cholery!
Cowart popatrzył na czerwoną twarz i szalone oczy detektywa. Głosy obydwu mężczyzn były podniesione, żeby przekrzyczeć hałas rozpędzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie.
– Przestań! – krzyknął Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i gałęzie migały mu przed oczami, wyskakując z poboczy drogi jak stada atakujących bestii. – Stop, do cholery, stop!
Nagle Wilcox puścił go, złapał kierownicę dwiema rękami i jednocześnie nacisnął na hamulce. Cowart wyciągnął ręce, próbując się uchronić przed wpadnięciem na przednią szybę, a samochód piszczał i tańczył, aż się zatrzymał.
– Tak było – powiedział detektyw. Oddychał szybko. Ręce mu drżały.
– Co też, u diabła?! – wrzasnął Cowart. – Chce pan nas obu zabić?!!
Detektyw nie odpowiedział. Po prostu odchylił głowę do tyłu i szybko wciągał powietrze, jakby usiłował odzyskać kontrolę, którą stracił na skutek tej szaleńczej jazdy; nagle odwrócił się do Cowarta i wpił w niego małe, zmrużone oczy.
– Spokojnie, Panie Dziennikarzu – rzekł wolno. – Niech pan się rozejrzy.
– Jezu, po co to przedstawienie?
– Żeby pokazać panu, jak było naprawdę.
Cowart wziął głęboki oddech.
– Przez tę szaloną jazdę i próbę zabicia nas?
– Nie – detektyw uśmiechnął się i zajaśniały jego równe białe zęby. – Po prostu pokazałem panu, jak łatwo było Fergusonowi zabrać to małe dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dżungli. Niech pan się rozejrzy. Sądzi pan, że ktoś usłyszy, jak będzie pan wołał o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoże? Niech pan popatrzy, gdzie się pan znalazł, panie Cowart. Co pan widzi?
Cowart wyjrzał przez okno; zobaczył ciemne bagnisko i las rozciągający się wokół niego jak woal.
– Widzi pan kogoś, kto mógłby panu pomóc?
– Nikogo.
– Widzi pan kogoś, kto mógłby pomóc małej jedenastoletniej dziewczynce?
– Nikogo.
– Widzi pan, gdzie się pan znalazł? W piekle. Pięć minut drogi. Tylko tyle. I znika cała cywilizacja. Tutaj jest pieprzona dżungla. Rozumie pan?
– Rozumiem.
– Chciałem po prostu, żeby pan to zobaczył oczami Joanie Shriver.
– Rozumiem.
– W porządku – powiedział detektyw i znowu się uśmiechnął. – Właśnie tak szybko to się stało. Potem zabrał ją jeszcze dalej. Chodźmy.
Wilcox wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Wyjął dwie pary szerokich nieprzemakalnych spodni z brązowej gumy i rzucił jedną Cowartowi.
– To będzie musiało wystarczyć.
Cowart zaczął wciągać spodnie. Wykonując tę czynność, spojrzał w dół. Pochylił się gwałtownie i dotknął ziemi. Następnie poszedł na tył wozu policyjnego i stanął obok detektywa. Wziął głęboki oddech, uśmiechając się do siebie. W porządku, pomyślał, pobawimy się troszkę.
– Ślady opon – powiedział krótko, wskazując palcem ziemię.
– Co takiego?
– Pieprzone ślady opon. Niech pan się przypatrzy tej glebie. Jeśli ją tu przywiózł, byłyby ślady opon. Można by je dopasować do tych z jego samochodu. Czy może wy, kowboje, nie znacie takich sztuczek?
Читать дальше