– A co z morderstwami? Tutaj…
– Pewnie pan słyszał, że borykamy się tu na Wybrzeżu Zatokowym z problemem narkotyków. Czy ładnie to ująłem? Problem narkotyków. Brzmi dosyć niewinnie. Moim zdaniem to raczej narkotykowy huragan. W każdym razie, bez wątpienia przysparza nam trochę dodatkowej pracy.
– To coś nowego.
– Racja. Od kilku lat.
– A poza handlem narkotykami?
– Kłótnie rodzinne. Pozbawienie życia w wyniku katastrof samochodowych. Od czasu do czasu jacyś poczciwi staruszkowie postrzelają się lub pokłują nożem przy kartach albo o kobiety czy o walki psów. W Pensacola mamy trochę wielkomiejskich problemów. Szczególnie z rekrutami. Wie pan, bójki w barach. Nieźle kwitnie tam prostytucja, a to też prowadzi do walk na noże i strzelanin. Noże sprężynowe i małe pistolety, kaliber trzydzieści dwa, z kolbą z macicy perłowej. Tego pewnie się pan spodziewał, jak sądzę. Nic nadzwyczajnego.
– A Joanie Shriver?
Detektyw przerwał i namyślił się, zanim odpowiedział.
– To było coś innego.
– Dlaczego?
– Po prostu to było coś innego. To było… – Zawahał się, zacisnął nagle dłoń w pięść i zamachał nią przed sobą w powietrzu. – Wszyscy to czuli. To było… – Znowu przerwał i wziął głęboko wdech. – Powinniśmy poczekać na Tanny’ego Browna. Tak naprawdę to była jego sprawa.
– Wydawało mi się, że ma na imię Theodore.
– Bo ma. Tanny to jego przezwisko. Przed nim był jego tata. Jego tata prowadził dodatkowo farbiarnię skór. Zawsze miał na dłoniach i rękach czerwony barwnik, wie pan, taninę. Tanny pracował u niego przez całą szkołę średnią i potem, gdy przyjeżdżał z uniwersytetu na wakacje. Wtedy przylgnęło do niego to przezwisko. Chyba nikt oprócz jego mamy nigdy nie zwracał się do niego Theodore. – Wilcox wymawiał to imię Seeodoor.
– Obydwaj jesteście miejscowi. Mam na myśli…
– Wiem, co pan ma na myśli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesięć lat starszy. Wychował się w Pachouli. Chodził do liceum. Był wtedy niezłym sportowcem. Wyjechał na Uniwersytet Stanowy Florydy i grał tam w drużynie futbolowej, ale skończył taplając się w dżungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrócił do domu z kilkoma orderami, skończył szkołę i dostał pracę w policji. Ja byłem miłośnikiem marynarki wojennej. Mój tata przez lata był wyższym oficerem straży przybrzeżnej. Po szkole średniej po prostu się obijałem. Przez krótki czas uczyłem się w szkole pomaturalnej. W końcu zdałem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostałem. To mój tata pokierował mnie do pracy w policji.
– Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabójstw?
– Ja? Od jakichś trzech lat. Tanny pracuje tu dłużej.
– Podoba się panu?
– To coś innego. Dużo ciekawsze niż jeżdżenie wozem patrolowym. Trzeba pracować głową. – Postukał się w czoło.
– A Joanie Shriver?
Detektyw skulił barki, jakby chciał się w nich skryć.
– To była moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, większość morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjeżdża się na miejsce i zabójca stoi tuż obok ofiary…
To była prawda. Cowart przypomniał sobie, jak Vernon Hawkins mówił, że kiedy przyjeżdża na miejsce zabójstwa, zawsze najpierw rozgląda się za osobą, która nie płacze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszołomiona. To zabójca.
– … Czy teraz te zabójstwa w związku z narkotykami. Ale to na ogół tylko zbieranie trupów. Wie pan, jak na to mówią w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawdę nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabójstwo na podstawie ciała znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia się; ciała, przy którym nie ma dokumentów tożsamości i któremu, jak rybki zrobią swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzałowa z tyłu głowy. Drogie dżinsy i złote łańcuchy. Nie, takich po prostu oznacza się metką i wsadza do plastikowego worka. Ale mała Joanie, rany, ona miała twarz. Ona nie była jakimś kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To było coś innego.
Przerwał i zastanawiał się. Potem dodał:
– Ona była jakby małą siostrzyczką nas wszystkich.
Detektyw Wilcox chciał jeszcze coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Odebrał go, wymamrotał kilka słów powitania, posłuchał i oddał słuchawkę Cowartowi.
– To szef. Chce z panem mówić.
– Tak?
– Pan Cowart? – Usłyszał powolny, odległy, równy, głęboki głos, nie zdradzający żadnych południowych naleciałości, do których już zaczynał się przyzwyczajać. – Tu porucznik Brown. Będę musiał jeszcze trochę zostać tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej.
– Czy jest jakiś problem?
Mężczyzna wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem.
– To chyba zależy od punktu widzenia. Nic, czego nie można by się spodziewać przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej głębokości bagnie, dwóch rozhisteryzowanych żon, wściekłego właściciela szkoły pilotażu i dwóch strażników parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadł w samym środku rezerwatu ptaków.
– Cóż, z przyjemnością zaczekam…
Detektyw przerwał:
– Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono ciało Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, które, mam nadzieję, pomogą panu w napisaniu pańskiego artykułu. Zanim skończycie, ja już będę mógł stąd wyjechać i będziemy mogli swobodnie porozmawiać o Robercie Earlu Fergusonie i popełnionej przez niego zbrodni.
Cowart wsłuchiwał się w ten szybki, stanowczy głos. Porucznik mówił jak człowiek, który potrafi zamienić poradę w rozkaz jedynie dzięki obniżeniu tonu głosu.
– Tak będzie dobrze. – Cowart oddał słuchawkę z powrotem detektywowi Wilcoxowi, który przez chwilę słuchał i odpowiedział:
– Jesteś pewien, że go oczekują? Nie chciałbym… – Po czym zaczął kiwać głową ze zrozumieniem, jakby rozmówca go widział. Odłożył słuchawkę.
– W porządku – powiedział. – Czas na wielką wycieczkę. Ma pan w hotelu jakieś buty z cholewami i dżinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie.
Cowart przytaknął i podążył za niskim detektywem, który kołysał się, idąc wzdłuż korytarza, jakby rozpierał go jakiś szelmowski entuzjazm.
Jechali w ostrym porannym słońcu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkręcił okno i wpuścił do środka powiew ciepłego powietrza. Nucił sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpół śpiewał jakieś płaczliwe teksty: „Mamy nie wychowują swoich dzieci, żeby wyrosły na detektywów do spraw zabójstw…” i szczerzył zęby do Cowarta. Dziennikarz przyglądał się krajobrazowi i czuł niepokój. Oczekiwał od detektywa gniewu, wybuchu wrogości i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechał. Jego obecność mogła oznaczać dla nich jedynie kłopoty – szczególnie jeśliby napisał, że torturowali Fergusona, żeby uzyskać przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucił.
– Niech no mi pan powie – spytał w końcu Wilcox, prowadząc samochód wzdłuż zacienionej ulicy – co pan sądzi o Bobbym Earlu? Był pan w Starkę, zgadza się?
– Opowiedział mi ciekawą historię.
– W to nie wątpię. Ale co pan na jego temat sądzi?
– Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedział, że to było kłamstwo, nie był tylko pewien w jakim stopniu.
– Ja go rozgryzłem po pierwszych pięciu sekundach. Jak tylko go zobaczyłem.
Читать дальше