Blisko. Bardzo blisko.
Wziął głęboki oddech i poczuł okropny zapach porażający go złością, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Włoski na karku stanęły mu dęba, a na ramiona spłynęła fala gorąca, mimo chłodu panującego w piwnicy.
Coś tu umarło. Aż krzyknął w duchu. Coś tu jest martwego. Blisko.
Obrócił głową, próbując dojrzeć cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czuł się jak ślepiec.
Paraliżujący strach i podniecenie przeszyły go w jednej sekundzie. Zrobił trzy małe kroki w głąb piwnicy, wciąż przytrzymując się ściany zdrową ręką, w której trzymał rewolwer. Ściana wydała się miękka i mokra. Wyobraził sobie szczury, pająki i człowieka, którego ścigał.
Nie potrafił dłużej wytrzymać napięcia.
– Ferguson, chłopcze, wyjdź. Jesteś, do kurwy nędzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnieś pieprzone łapy do góry i wyłaź.
Słowa zdawały się odbijać echem w małym pomieszczeniu, zamierając po chwili i ustępując miejsca wszechobecnej ciszy.
Czekał przez moment, lecz nie usłyszał odpowiedzi.
– Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skończ z tym gównem. Nie jest warte kłopotów.
Zrobił następny krok w przód.
– Wiem, że tu jesteś, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwątpienie nagle chwyciło go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywniał pod wpływem napięcia, strachu i złości.
– Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jeśli natychmiast nie wyjdziesz!
Z prawej strony usłyszał dźwięk przypominający skrobanie. Spróbował odwrócić się szybko, zwracając rewolwer w tym kierunku. Jego wyobraźnia nie była w stanie przetworzyć tego, co się działo. Wiedział jedynie, że wokół panowała niezmącona ciemność i że nie był tutaj sam.
Przez ułamek sekundy zdał sobie sprawę z jakiegoś kształtu tnącego powietrze. Uświadomił sobie, że tuż obok ktoś wstał, sapiąc z wysiłku. Detektyw cofnął się podnosząc okaleczoną rękę, próbując odeprzeć uderzenie. Wystrzelił raz, celując w ciemność do niczego innego jak do przejmującego uczucia strachu. Eksplozja rozbrzmiała hukiem w ciemności i w tym samym momencie długa metalowa rura ugodziła go w plecy i ucho. Bruce Wilcox ujrzał nagle błysk białego światła rozprzestrzeniającego się w jego głowie, rozpraszającego się natychmiast w zamęcie ciemności czarniejszych, niż kiedykolwiek zdołał sobie wyobrazić. Zachwiał się w tył wiedząc, że nie może sobie pozwolić na utratę przytomności. Poczuł na policzku wilgotny beton i zdał sobie sprawę, że upadł na podłogę.
Podniósł rękę, by powstrzymać drugi cios, który nadszedł z podobnym sykiem, gdy ołowiana rura zmierzała w kierunku celu. Przyjął uderzenie na złamaną rękę i czerwone pasma bólu przecięły ciemność przed jego oczami.
Nie wiedział, gdzie ani jak stracił swój rewolwer, lecz był pewny, że nie znajduje się już w jego dłoni. Sięgnął rozpaczliwie lewą ręką i jego palce natrafiły na jakąś tkaninę. Szarpnął z całych sił i usłyszał odgłos rozpruwanego materiału, a następnie poczuł, jak jakieś ciało wali się na niego.
Dwaj mężczyźni połączyli się w śmiertelnym uścisku, otoczeni ciemnościami. Wilcox walczył z kształtem człowieka, którego chwycił, próbując znaleźć jego gardło, genitalia, oczy, jakiś czuły organ. Przetaczali się po mokrej podłodze, uderzając o ściany i rozpryskując liczne kałuże. Żaden z nich nie wypowiedział słowa. Charczeli tylko z bólu i wściekłości, i były to jedyne dźwięki, jakie wydobywały się z ich gardeł.
Mocowali się w ciemnościach połączeni bólem i nienawiścią.
Bruce Wilcox poczuł, jak zaciska palce na szyi przeciwnika, próbując wydusić z niego życie. Teraz użył także bezużytecznej do tej pory prawej ręki. Już po wszystkim. Sapnął z wysiłku.
Mam cię, ty sukinsynu, pomyślał.
W tej samej chwili przeszył go potworny ból.
Nie wiedział, co go zabija, nie wiedział nawet, kto go zabija. Zdał sobie jeszcze sprawę, że coś rozpruło mu brzuch i zmierza w kierunku serca. Poczuł ogarniającą falę paniki prawie równocześnie z nadchodzącą agonią. Ręce opadły z szyi zabójcy i spoczęły na trzonku noża, który przesądził o losie walki i o losie detektywa.
Z ust Wilcoxa wydobył się słaby jęk, po czym jego ciało opadło bezwładnie na podłogę.
Nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie zdawał sobie sprawy już z niczego więcej, lecz trwało to jakieś dziewięćdziesiąt sekund, zanim wydał swój ostatni oddech i umarł.
Rozdział dwudziesty czwarty
PUSZKA PANDORY
Czuła się kompletnie osamotniona. Andrea Shaeffer spojrzała na opustoszałe ulice, ponure i otulone mgłą, szukając jakiegoś śladu swego towarzysza. Prześledziła trasę, którą prawdopodobnie przemierzała po raz dziesiąty, próbując znaleźć jakąś przyczynę zniknięcia Wilcoxa, stwierdzając jedynie, że każdy krok pogrąża ją w głębszej desperacji. Nie chciała spekulować, pozwalając zamiast tego wypełnić się złości, jak gdyby daremne poszukiwania oznaczały raczej niedogodność niż katastrofę.
Stanęła pod uliczną latarnią i odzyskała równowagę opierając się na niej. Z uczuciem ulgi powitałaby widok wozu patrolowego z Newark, lecz żaden nie pojawił się w zasięgu wzroku. Ulice pozostawały wciąż opustoszałe. To jest szalone, pomyślała. Nie jest jeszcze późno. Dopiero wieczór. Gdzie się wszyscy podziali? Deszcz przybierał na sile, uderzając w nią z coraz większym impetem. Kiedy w końcu zobaczyła samotną kobietę zataczającą się bezwładnie na rogu ulicy, prawie odczuła. Zgięta wpół kobieta podpierała się o budynek, próbując osłonić się przed żywiołem. Andrea Shaeffer zbliżyła się do niej ostrożnie, trzymając w wyciągniętej ręce odznakę.
– Proszę pani. Policja. Chcę zamienić słówko. Kobieta rzuciła szybkie spojrzenie i zaczęła się oddalać.
– Hej, chcę tylko zadać pytanie!
Kobieta szła, przyspieszając kroku. Shaeffer podążyła za nią.
– Do cholery, zatrzymać się! Policja!
Kobieta zwolniła i obróciła się. Spojrzała z obawą na Shaeffer.
– Mówisz do mnie? Czego chcesz? Nic nie zrobiłam.
– Chcę zadać tylko pytanie. Widziałaś dwóch przebiegających tędy mężczyzn, piętnaście, dwadzieścia, może trzydzieści minut temu? Biały facet, glina. Czarny facet w ciemnym płaszczu. Jeden ścigał drugiego. Widziałaś, jak tędy przechodzili?
– Nie. Nie widziałam nikogo takiego.
Kobieta cofnęła się, starając się zwiększyć odległość między sobą a detektywem.
– Nie słuchasz mnie – powiedziała Shaeffer – Dwaj mężczyźni. Jeden biały. Jeden czarny. Biegli szybko.
– Nie widziałam nic, już ci mówiłam.
Andrea poczuła gniew i popchnęła pojemnik na śmieci.
– Nie pieprz mi tutaj, paniusiu. Mogę wpędzić cię w cholerne tarapaty. Teraz gadaj, czy widziałaś ich? Powiedz mi prawdę albo wyślę cię do diabła.
– Nie widziałam żadnych goniących się ludzi. Dzisiejszej nocy w ogóle nie widziałam ludzi.
– Musiałaś ich widzieć – upierała się Andrea. – Musieli tędy przechodzić.
– Nikt tędy nie przechodził. Zostaw mnie w spokoju. – Kobieta cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową.
Shaeffer ruszyła za nią i w tym momencie zdziwiona usłyszała głos za plecami.
– Chcesz sprawiać ludziom kłopoty, paniusiu?
Obróciła się nerwowo. Ujrzała przed sobą potężnego mężczyznę w długim skórzanym płaszczu i w czapeczce baseballowej New York Yankees na głowie. Krople deszczu zamieniały się w małą strużkę na krańcu daszka. Facet kroczył sztywno w jej kierunku, jego ruchy, jego głos, jego ciało, wszystko wyrażało groźbę.
Читать дальше