– Dlaczego?
– Może pani kupić takie rzeczy u siebie w kraju. Po co marnować czas na oglądanie podróbek?
– Wie pan, ile kosztuje torebka firmy Gucci? – Położyła na stole swoją. – Moja nie jest markowa. Niech pan nie myśli, że wszyscy Amerykanie są milionerami.
– Wcale tak nie myślę.
– Jeden z kolegów szkolnych Wen, chyba nazywa się Bai, sprzedaje podróbki. Nikt nie ma pojęcia, gdzie on się podziewa. Możemy więc o niego popytać. Handlarze na pewno tworzą jakąś siatkę.
– Nie musimy iść na Huating, żeby go znaleźć. – Nie przypuszczał, by rozmowa z jeszcze jednym kolegą Wen mogła cokolwiek zmienić. – Zasługujemy dziś na wypoczynek.
– Niewykluczone też, że znajdziemy podróbkę Valentino. Ofiara w parku miała piżamę tej marki, prawda?
– Tak. – Zwrócił uwagę, że Catherine ma dobrą pamięć do szczegółów. O marce piżamy wspomniał jej raz, i to mimochodem. – Jako starszy inspektor nie powinienem tam chodzić, ale jak powtórzył mi sekretarz Li dziś rano, jestem za panią odpowiedzialny. Służę więc jako przewodnik.
Kiedy szykowali się do wyjścia, Zamorski Chińczyk Lu jeszcze raz spróbował wyperswadować Chenowi płacenie rachunku.
– Następnym razem przyjdę sam, zamówię najdroższe danie w karcie i pozwolę ci mnie ugościć, dobra? – zaproponował Chen.
– Oczywiście. Ale nie każ mi zbyt długo czekać. – Lu odprowadził ich do drzwi, trzymając w ręku aparat fotograficzny.
– Bardzo panu dziękuję, panie Lu – pożegnała go Catherine.
– Proszę mówić mi Zamorski Chińczyk Lu. – Pochylił się, by ucałować jej dłoń eleganckim gestem, godnym zamorskiego Chińczyka z filmów. – Jesteśmy zaszczyceni, mogąc podejmować tak pięknego amerykańskiego gościa jak pani. Proszę znowu nas odwiedzić. Następnym razem Ruru i ja przygotujemy dla pani coś specjalnego.
Kilku gości opuszczających restaurację spojrzało na nich z zaciekawieniem. Lu zatrzymał ostrzyżonego na jeża młodego mężczyznę z jasnozielonym telefonem komórkowym w dłoni.
– Proszę zrobić zdjęcie nam trojgu. Oprawię je sobie. Najznakomitsi goście Moskiewskiego Przedmieścia.
Jazda metrem na ulicę Huating zajęła niecałe dziesięć minut. Starszy inspektor Chen był zaskoczony, widząc tłumy wypełniające uliczny rynek. Kręciło się tu też trochę cudzoziemców z kalkulatorami w dłoniach, którzy targowali albo pokazywali coś na pal cach. Pewnie czytali ten sam przewodnik turystyczny, co Catherine Rohn.
– Jak pani widzi, pani chiński zupełnie by wystarczył – powiedział.
– Obawiałam się, że będę tu jedynym zamorskim diabłem – wyjaśniła.
Po obu stronach ulicy ciągnęły się sklepy, stały kramy, kioski, stragany i wózki. Niektórzy handlarze specjalizowali się w określonych produktach, na przykład torebkach, podkoszulkach czy dżinsach, inni wystawiali wszystkiego po trochu. Armie drobnych sprzedawców w ciągu kilku ostatnich lat przekształciły dawną dzielnicę mieszkalną w bazar. Coś takiego działo się w całym mieście. Mnóstwo sklepów było prowizorycznymi dobudówkami albo przeróbkami domów mieszkalnych. Jedni rozkładali towar na stołach pod markizami lub parasolami z logo różnych firm, drudzy po prostu na chodniku. Cała ulica wyglądała jak jarmark.
Pytali o przekupnia Bai, ale każdy tylko wzruszył ramionami i kręcił głową. Nic dziwnego. Pewnie to niejeden taki tani rynek w mieście. Catherine nie sprawiała wrażenia bardzo rozczarowanej. Piżam Valentino też tu nie znaleźli. Informacja Starego Myśliwego była prawdziwa.
Zatrzymała się przy straganie, żeby obejrzeć skórzaną torebkę. Z zadowoleniem przewiesiła ją sobie przez ramię, ale zamiast zacząć się targować, odłożyła ją na ladę.
– Najpierw porównajmy towar w innych miejscach.
Weszli do maleńkiego sklepu. Na półkach przy wejściu leżały rozmaite niedrogie produkty, najczęściej z etykietkami „Made in China". Był to taki sam towar jak w państwowych sklepach. W głębi jednak znajdowały się kopie artykułów z wyższych półek. Właścicielka, barczysta kobieta pod pięćdziesiątkę, powitała ich uśmiechem.
Catherine ujęła Chena pod ramię, szepcząc:
– To ze względu na właścicielkę, żeby nie uważała mnie za amerykańską frajerkę.
Chociaż wytłumaczenie gestu miało sens, sprawiło mu dziwną przyjemność. Zaczęła oglądać towary jak inni klienci, ale z zapałem, jakiego się po niej nie spodziewał.
W innym sklepie wystawiono tradycyjne chińskie stroje. Na ulicy odwiedzanej przez zagranicznych turystów zainteresowanych egzotycznymi, orientalnymi produktami mieściło się również kilka wyspecjalizowanych butików.
Catherine zachwyciła się szkarłatną jedwabną szatą haftowaną w złote smoki. Kiedy gładziła gładki materiał, siwowłosa właścicielka w okularach w szarej oprawie powiedziała przyjaźnie:
– Możesz ją tu przymierzyć, amerykańska damo.
– Gdzie? – Catherine rozejrzała się wokoło. W sklepie nie było przymierzalni.
Właścicielka wskazała zwinięty i przypięty do ściany kawałek materiału.
– Zdejmij to i masz zasłonę przymierzalni.
– Pomysłowe – stwierdził Chen. To jednak, co zakrywało kąt pokoju, nie było właściwie zasłoną. Materiał okazał się cienki i krótki. Bardziej przypominał elegancki fartuch.
Zobaczył, jak za zasłoną suknia Catherine opada na podłogę. Uniósł wzrok i zanim owinęła się w szkarłatną szatę, mignęły mu jej białe ramiona.
– Proszę się nie spieszyć, Catherine. Wyjdę zapalić.
Gdy na zewnątrz przypalał sobie papierosa, dostrzegł po drugiej stronie ulicy młodego człowieka, który wybierał numer na telefonie komórkowym, wyraźnie patrząc w kierunku sklepu. Chiński gap mógł być zaintrygowany widokiem Amerykanki przebierającej się za prowizoryczną zasłoną. Chen nie czuł się dobrze w swojej chwilowej roli ochroniarza, „strażnika kwiatu" z klasycznej literatury chińskiej.
Niepokoiło go coś jeszcze, ale nie był pewien co. Rozdeptał obcasem niedopałek i wrócił do sklepu. Catherine odpięła zasłonę i wyszła z szatą w plastikowej torbie.
– Kupiłam to cudo.
– Amerykańska dama mówi tak dobrze po chińsku, że podałam jej cenę dla stałych klientów – oświadczyła właścicielka z uprzejmym uśmiechem.
Znowu zajęli się zakupami. Targowali się, porównywali, tu i ówdzie coś kupowali. Gdy przeciskali się przez rynek, zaczęło padać. Wbiegli do sklepu przypominającego garaż, gdzie na wysokim krześle siedziała za ladą młoda sprzedawczyni. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat; wyglądała ładnie i schludnie w czarnej bluzeczce DKNY odsłaniającej pępek i szortach z logo Tommy Hilfiger na biodrze. Kołysała stopą w pantoflu Prady i paliła brązowego papierosa More. Wyglądała jak ikona współczesnej mody.
– Witaj w naszym sklepie, Wielki Bracie – powiedziała, wstając.
Dziwne powitanie, pomyślał. Młoda sprzedawczyni skupiała całą uwagę na Chenie.
– Pada. Rozejrzymy się trochę – odparł.
– Nie spiesz się, Wielki Bracie. Twoja dziewczyna zasługuje na najlepsze.
– O, tak.
– Dziękuję – dodała po chińsku Catherine.
– Nazywam się Huang Ying – przedstawiła się sprzedawczyni. – Po chińsku to znaczy „Wilga".
– Cóż za urocze imię!
– Nasze towary nie są podróbkami niskiej jakości. Sprzedają nam je sami producenci, choć nieoficjalnymi kanałami.
– To znaczy? – spytała Catherine, sięgając po czarną torebkę z metką ekskluzywnego włoskiego projektanta.
– Większość z nich ma joint venture w Hongkongu albo na Tajwanie. Weźmy na przykład tę torebkę. Centrala zamówiła dwa tysiące sztuk. Tajwańska fabryka wyprodukowała trzy tysiące. Nie trzeba dodawać, że jakość jest ta sama. W rezultacie dostajemy tysiąc sztuk prosto z fabryki. Za niecałe dwadzieścia dolarów.
Читать дальше