– Proszę, proszę. – Menchu kręciła z niedowierzaniem głową. – A taka niby skromna, nic, tylko pędzelki i werniksy. Taka bezbronna.
– Sama widzisz. Kochajmy się jak bracia, a nie jak siostry.
– Przysięgam, to jakiś koszmar. Własną piersią wykarmiłam żmiję, jak Aida. A może Kleopatra…? Nie podejrzewałam, że jesteś taka dobra w procentach.
– Postaw się na moim miejscu. W ostatecznym rozrachunku to ja odkryłam ten numer. Tymi rączkami. – Pomachała dłońmi przed nosem przyjaciółki.
– Wykorzystujesz fakt, że mam miękkie serce, mała gadzino.
– Serce to ty masz miękkie, ale dla twardych facetów.
Menchu westchnęła melodramatycznie. No cóż, oznacza to odjęcie Maxowi chleba powszedniego od ust, ale jakoś się pewnie dogadają. W końcu przyjaciółki to przyjaciółki, W tym momencie zerknęła w stronę wejścia do baru i zrobiła konspiratorską minę. No jasne. O wilku mowa.
– Max?
– Nie bądź niemiła. Max to anioł, a nie wilk. – Strzeliła wymownie oczami w stronę drzwi, chcąc, żeby i Julia zerknęła ukradkiem. – Właśnie wszedł Paco Montegrifo z Claymore'a. I nas zobaczył.
Montegrifo był dyrektorem domu aukcyjnego Claymore w Madrycie. Wysoki, przystojny, pod czterdziestkę, ubierał się z elegancją włoskiego księcia. Przedziałek miał równie nienaganny, co krawaty, a w uśmiechu odsłaniał galerię zębów zbyt doskonałych, by mogły być prawdziwe.
– Dzień dobry paniom. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności…
Stał obok ich stolika, tymczasem Menchu dokonywała prezentacji.
– Widziałem niektóre pani prace – zwrócił się do Julii, skoro tylko zorientował się, że to ona zajmuje się van Huysem. – Mam na to jedno słowo: idealne.
– Dziękuję.
– Ależ nie ma za co. Nie mam wątpliwości, że Partia szachów będzie na równie wysokim poziomie. – Znów uśmiechnął się zawodowo, demonstrując szereg białych zębów. – Wiążemy z tym obrazem wielkie nadzieje.
– My też – odezwała się Menchu. – Większe, niż pan podejrzewa.
Montegrifo z pewnością wyczuł szczególny ton w jej głosie, bo w orzechowych oczach pojawił się błysk czujności. Głupi nie jest – pomyślała natychmiast Julia. Licytator wskazał wolne krzesło. Jest z kimś umówiony, ale tamci kilka minut mogą zaczekać.
– Można?
Odesłał gestem zbliżającego się kelnera i siadł naprzeciwko Menchu. Był wciąż nieskazitelnie serdeczny, ale jednocześnie wyczekujący i skupiony, jakby starał się pochwycić jakąś odległą, fałszywą nutę.
– Jakiś problem? – zapytał spokojnie.
Właścicielka galerii pokręciła głową. Zasadniczo żaden problem. Nie ma powodów do niepokoju. Po Montegrifie nie widać było jednak niepokoju, raczej uprzejme zainteresowanie.
– Być może – dodała Menchu po chwili wahania – trzeba będzie renegocjować warunki umowy.
Nastała kłopotliwa cisza. Montegrifo spoglądał na nią, jakby nie potrafiła zachować się przyzwoicie w trakcie licytacji.
– Droga pani, Claymore to poważna instytucja.
– Nie wątpię – odparła z niezmąconym spokojem Menchu. – Ale badanie przeprowadzone na van Huysie odsłoniło istotne fakty, które zmieniają wartość obrazu.
– Nasi rzeczoznawcy nie znaleźli niczego.
– Badanie zostało przeprowadzone już po waszej wycenie. Nowe odkrycia… – tu Menchu znów się zawahała, co nie umknęło uwadze Montegrifa – nie są widoczne gołym okiem.
Montegrifo zwrócił się zamyślony ku Julii i spojrzał na nią lodowatym wzrokiem.
– Co pani znalazła? – spytał cicho jak spowiednik, który chce ulżyć czyjemuś sumieniu.
Julia popatrzyła niezdecydowanie na Menchu.
– Nie sądzę, żebym…
– Nie jesteśmy upoważnione – przyszła jej w sukurs Menchu. – Przynajmniej na razie. Przedtem musimy otrzymać wskazówki od naszego klienta.
Montegrifo powoli pokręcił głową, po czym, jak przystało na człowieka światowego, wstał bez pośpiechu.
– Pojmuję. Panie wybaczą.
Chciał jeszcze coś dorzucić, ale tylko popatrzył na Julię z zaciekawieniem. Nie wyglądał na zaniepokojonego. Odchodząc, wyraził jedynie nadzieję – słowa kierował do Menchu, ale nie odrywał oczu od Julii – że odkrycie, jak to nazywają, nie naruszy zawartej umowy. Następnie, składając wyrazy uszanowania, oddalił się pomiędzy stolikami do drugiego końca sali, gdzie siedziała para wyglądająca na cudzoziemców.
Menchu gapiła się w swój kieliszek ze skruszoną miną.
– Palnęłam gafę.
– Dlaczego? Prędzej czy później musiał się dowiedzieć.
– Wiem. Ale nie znasz Paca Montegrifa. – Upiła drinka spozierając na dyrektora przez szkło kieliszka. – Widzisz go, jaki gładki i wymuskany, a gdyby tylko znał don Manuela, zaraz pognałby do niego, żeby wywęszyć, o co chodzi, i nas wycyckać.
– Tak sądzisz?
Menchu zaśmiała się z sarkazmem. Życiorys Paca Montegrifa nie stanowił dla niej tajemnic.
– Ma facet gadkę i ma klasę, nie ma za to skrupułów i potrafi wyczuć interes na czterdzieści kilometrów. – Cmoknęła pełna podziwu. – Podobno nielegalnie wywozi dzieła sztuki za granicę i umiejętnie przekupuje wiejskich proboszczów.
– Mimo wszystko robi przyjemne wrażenie.
– Z tego żyje. Z robienia wrażenia.
– Jednego nie rozumiem: skoro tyle o nim wiesz, dlaczego nie poszłaś do innego domu aukcyjnego?
Właścicielka galerii wzruszyła ramionami. Zna jego życie i dzieła, ale to nie ma tu znaczenia. Zarząd Claymore'a jest bez zarzutu.
– Spałaś z nim?
– Z Montegrifem? – wybuchła śmiechem. – Nie, kotek. Zupełnie nie jest w moim typie.
– Wydaje mi się, że jest atrakcyjny.
– Jesteś w takim wieku, ślicznotko. Ja wolę łajdaków niepolerowanych, jak Max, takich, którzy w każdej chwili mogą mnie zdzielić po pysku… Są lepsi w łóżku i na dłuższą metę wychodzą mnie taniej.
– Panie są oczywiście za młode.
Pili kawę przy stoliku z chińskiej laki, stojącym koło okna z mnóstwem gęstych zielonych roślin w doniczkach. Ze starego gramofonu dobiegały dźwięki Musikalisches Opfer Bacha. Chwilami don Manuel Belmonte przerywał, jakby nagle jego uwagę przyciągnął któryś fragment, i zasłuchiwał się, lekko bębniąc do taktu palcami po niklowanym oparciu wózka inwalidzkiego. Czoło i wierzch dłoni szpeciły mu starcze plamy, przez skórę zaś nadgarstków i szyi prześwitywały niebieskawe żyłki.
– To się zdarzyło chyba około roku czterdziestego, czterdziestego któregoś… – dodał, a jego suche, spękane wargi ułożyły się w smutny uśmiech. – Nadeszły złe czasy, sprzedaliśmy prawie wszystkie obrazy. Nie zapomnę przede wszystkim jednego Muńoza Degraina i jednego Murilla. Moja biedna Ana, świeć, Panie, nad jej duszą, nigdy nie doszła do siebie po tym Murillu. Przecudna Madonna, nieduża, bardzo podobna do tych z Prado… – Przymknął oczy, chcąc pewnie przywołać obraz z zakamarków wspomnień. – Kupił ją jakiś wojskowy, który później został ministrem… Garcia Pontejos, o ile dobrze pamiętam. Potrafił wykorzystać sytuację, bezwstydnik jeden. Zapłacił nam jakieś nędzne grosze.
– Domyślam się, że ta historia musiała sprawić panu ból – w głosie Menchu słychać było pełne zrozumienie. Siedziała naprzeciwko Belmontego i prezentowała swoje nogi w pełnej krasie. Inwalida skinął głową z rezygnacją, która towarzyszyła mu od lat. Podobnego wyrazu twarzy nabiera się wyłącznie kosztem własnych złudzeń.
– Cóż było robić? Po wojnie, kiedy utraciłem dyrygenturę w Orkiestrze Madryckiej, opuścili nas nawet przyjaciele i rodzina mojej żony. Takie były czasy: kto nie z nami, ten przeciw nam… A ja nie byłem z tamtymi.
Читать дальше