– O Boże – powiedziała Adelia – wieści się rozeszły. Widziała chatkę Agnieszki – znak ogłaszający bliską obecność mordercy.
Można się było tego spodziewać, pomyślała medyczka. Wściekłość mieszczan przeniosła się na kogoś innego i ciemna tłuszcza zebrała się przeciwko zakonnicom tak jak kiedyś przeciwko Żydom.
Ale to wcale nie była ciemna tłuszcza. Tłum, spory, składał się głównie z rzemieślników i przekupniów, mieli w sobie wściekłość, choć stłumioną oraz zmieszaną z… podekscytowaniem? Adelia nie potrafiła tego stwierdzić.
Dlaczego ci ludzie nie byli już rozjuszeni tak jak wtedy, gdy chodziło o Żydów? Może się wstydzili. Zabójcy, jak się okazało, nie należeli do jakiejś pogardzanej grupy ludzi. Pochodzili z ich grona. Jeden morderca był osobą szanowaną, drugi zaufanym przyjacielem, którego codziennie pozdrawiali. Zakonnicę odesłano tam, gdzie nie mogli dokonać nad nią samosądu, z pewnością jednak zarzucali przeoryszy Joannie lenistwo i to, że dała obłąkanej kobiecie dużą swobodę, jaką Weronika cieszyła się zbyt długo.
Ulf rozmawiał teraz ze strzecharzem, któremu Adelia ocaliła stopę, obaj mówili w dialekcie używanym przez ludzi z Cambridge. Medyczka nadal prawie nic nie rozumiała. Młody rzemieślnik unikał jej spojrzenia, a zazwyczaj witał ją serdecznie.
Chłopak, kiedy wrócił, też na nią nie patrzył.
– Nie wejdziesz do środka – oznajmił.
– Muszę. Walburga to moja pacjentka.
– Dobra, ale ja tam nie wchodzę. – Rysy chłopca zaostrzyły się tak jak wtedy, gdy się czymś martwił.
– Rozumiem. – Nie była pewna, czy w ogóle powinna go ze sobą zabierać. Dla niego konwent stanowił siedlisko wiedźmy.
W solidnej bramie otworzyła się furtka i wygramoliło się z niej dwóch zakurzonych robotników. Adelia dostrzegła w tym swoją szansę. Rzucając krótkie „przepraszam", przecisnęła się do środka, nim zdołano na nowo zamknąć wejście. Drzwi trzasnęły tuż za jej plecami.
Natychmiast ogarnęły ją cisza i poczucie obcości. Ktoś, przypuszczalnie robotnicy, zabił ukośnie deskami wejście do kościoła, kiedyś otwartego dla pielgrzymów, gromadzących się tłumnie, aby wznosić modły przed relikwiarzem świętego Piotrusia z Trumpington.
Jakże to dziwne, pomyślała medyczka, że ów chłopiec stracił swoją świętość właśnie teraz, kiedy okazało się, że śmierć poniósł nie z rąk Żydów, lecz chrześcijan.
Dziwne także, że niechlujność klasztoru, ignorowana przez niedbałą przeoryszę, tak szybko przybrała kształty zepsucia.
Idąc ścieżką ku budynkowi klasztoru, Adelia musiała się powstrzymywać od myśli, że nawet ptaki przestały tu śpiewać. Nie, nie przestały, wzdrygnęła się, robiły to jednak inaczej. Wyobraźnia płatała jej figle.
Stajnie przeoryszy Joanny były opuszczone. Przed zagrodami dla koni zwisały z zawiasów otwarte drzwiczki.
Tam, gdzie mieszkały zakonnice, panował spokój. U wejścia na dziedziniec Adelia złapała się na tym, że w ogóle nie chce tam iść. W dziwnej jak na tę porę roku szarości dnia kolumny wokół trawiastego wirydarza były tylko bladym wspomnieniem owych nocy, kiedy widziała tu rogaty i złowrogi cień, jakby przyzwany plugawą żądzą jednej z mniszek.
Dzięki Bogu, że on nie żyje, a jej tu nie ma. Że niczego tutaj już nie ma.
Coś jednak było. Jakiś okryty welonem kształt przy południowej ścianie wirydarza, spokojny jak kamienie, na których klęczał.
– Przeoryszo? Kształt się nie poruszył. Adelia podeszła i dotknęła jej ramienia.
– Przeoryszo. – Pomogła jej wstać. Kobieta postarzała się przez noc, jej wielka gładka twarz zapadła się zmieniła w maskę gargulca. Powoli odwróciła głowę.
– Co?
– Przyszłam do… – Adelia podniosła głos, to było jak rozmowa z głuchym. – Przyniosłam nieco lekarstw dla siostry Walburgi.
Musiała to powtórzyć. Nie sądziła, aby Joanna wiedziała, o kogo chodzi.
– Walburgi?
– Ona jest chora.
– Naprawdę? – Przeorysza odwróciła od niej wzrok. – Ona odeszła. One wszystkie odeszły.
A zatem wkroczył tu Kościół.
– Przykro mi – powiedziała medyczka. I tak właśnie było. Patrzenie na takie poniżenie istoty ludzkiej miało w sobie coś okropnego. To nie wszystko, okropne też było oglądanie umierającego konwentu, który wyglądał, jakby się zapadał. Medyczce zdawało się, że dziedziniec nieco się przechylił. Inaczej tu pachniało, inne były kształty.
I ten dźwięk, prawie nieuchwytny, jak brzęczenie owada zamkniętego w słoiku, tyle że o wyższych tonach.
– Dokąd odeszła siostra Walburga?
– Co?
– Siostra Walburga. Gdzie ona jest?
– Och. – Próba skupienia. – Myślę, że poszła do swojej ciotki. W takim razie nie miała tu już nic do roboty. Mogła stąd odejść. Jednak się ociągała.
– Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, przeoryszo?
– Co? Odejdź. Zostaw mnie w spokoju.
– Jesteś chora, pozwól mi sobie pomóc. Czy jest tutaj ktoś jeszcze? Na litość boską, co to za dźwięk?
Choć cichutki, niemiłosiernie drażnił ucho.
– Słyszysz to? Takie buczenie.
– To duch – odrzekł gargulec w ludzkiej postaci. – To moja pokuta, mam słuchać tego, aż zamilknie. Teraz odejdź. Zostaw mnie, abym słuchała krzyku śmierci. Nawet ty nie pomożesz duchowi.
Adelia cofnęła się gwałtownie.
– Przyślę kogoś – oznajmiła i po raz pierwszy w życiu uciekła od cierpiącego.
Przeor Gotfryd. On będzie potrafił coś zrobić, zabierze ją, chociaż duchy dręczące Joannę pójdą za nią wszędzie.
Ruszyły też za biegnącą Adelią – niemal upadła, skacząc przez furtkę, chcąc jak najprędzej się wydostać.
Nagle stanęła twarzą w twarz z matką Harolda i nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Kobieta wpatrywała się w nią tak, jakby dzieliły potężny sekret.
– Jej nie ma, Agnieszko – odezwała się medyczka słabym głosem. – Odesłali ją. Ich wszystkich już tam nie ma. Została tylko przeorysza…
Tego nie było jednak dość, jej syn umarł. Straszliwe oczy Agnieszki mówiły, że jest coś jeszcze. Ona to wiedziała, obie to wiedziały.
I wtedy pojęła. Wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ten zapach – dopiero gdy wyrwano go z kontekstu, rozpoznała kwaśny zapach świeżej murarki. Boże, Boże, błagam. Widziała to kątem oka, zauważając z niezadowoleniem brak równowagi, asymetrię owych gołębników, gdzie mieszkały siostry, których powinno być dziesięć u góry i na dole, a było dziesięć u góry i dziewięć na dole. Tam, gdzie znajdowało się wejście do dziesiątej celi na dole, widziała goły mur.
Zrozumiała. Cisza i ta wibracja… niczym brzęczenie owada zamkniętego w słoju. „Krzyk śmierci".
Adelia, po omacku i zataczając się, przepchnęła się przez tłum. Zwymiotowała.
Ktoś pociągnął ją za rękaw, mówiąc:
– Król…
Przeor. On może to powstrzymać. Przeor Gotfryd. Pociąganie za rękaw stało się natarczywe.
– Król każe ci się stawić przed sobą, pani. W imię Chrystusa. Jak oni mogli, w imię Chrystusa?
– Król, pani… – Jakiś człowiek w liberii.
– Do diabła z królem – powiedziała. – Muszę znaleźć przeora.
Chwycono ją w pasie i wrzucono na konia. Wierzchowiec ruszył kłusem, królewski posłaniec szedł długimi krokami obok, ściskając wodze v ręce.
– Lepiej nie posyłaj królów do diabła, pani – oznajmił wesoło. – Oni zwykle już t a m byli.
Dotarli do mostu, poszli w górę zbocza, poprzez dziedziniec. Adelię zdjęto z konia.
Читать дальше