Ulf dał się namówić, aby położyć się tam, gdzie spał wraz ze sługami. Gyltha wróciła do kuchni, a pozostała trójka na nowo podjęła rozmowę. Szymon Zabębnił palcami po stole. Zastanawiał się. Nagle przemówił.
– Mansurze, mój dobry, mądry przyjacielu, sądzę, że masz rację, nasz zabójca był w tym tłumie rok temu, nawoływał do uśmiercenia Chaima. Zgadzasz się ze mną, pani?
– Tak mogło być – ostrożnie stwierdziła Adelia. – Z pewnością pani Dina wierzy, że tłum podjudzono właśnie z takim zamiarem.
Zabić Żydów, pomyślała, największe pragnienie Rogera z Acton. Jakże by pasowało, gdyby okazał się równie straszliwy w działaniu jak pod względem charakteru.
Powiedziała to na głos, a potem zwątpiła, czy ma rację. Morderca tych dzieci z pewnością posiadał dar przekonywania. Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby bojaźliwa Maria dała się skusić Actonowi, nieważne, ile cukierków by jej proponował. Jemu brakowało subtelności, był wrzaskliwym bufonem, szkaradą. Ani, sadząc po tym, jak pomstował na Żydów, nie zdołałby od nich czegokolwiek pożyczyć.
– Niekoniecznie tak – oznajmił Szymon. – Widziałem ludzi wychodzących z kantoru mojego ojca, przeklinających go za lichwę i jednocześnie mających mieszki pełne jego złota. Tak czy owak, ów chłopina nosi czesankową wełnę i musimy sprawdzić, czy był w Cambridge w interesującym nas okresie.
Nastrój mu się poprawił. Może jednak nie czekała go aż tak długa rozłąka z rodziną, jak się spodziewał.
– Au loup!- zakrzyknął. Widząc ich zdumienie, uśmiechnął się i dodał jeszcze:
– Przyjaciele, złapaliśmy trop. Jesteśmy Nemrodami. O Panie, gdybym znał dreszcz podniecenia towarzyszący pogoni, to porzuciłbym nauki na rzecz polowania. Tyer-hillaut! Czyż to nie ten zew?
– Ja myślę, że Anglicy wołają halloo i Tally-ho.
– Czyżby? Jakże szybko psuje się język. Ach! Tak czy owak, nasza zwierzyna jest już w zasięgu wzroku. Jutro wrócę do zamku i użyję tego nadzwyczajnego organu… – poklepał się po nosie, który zmarszczył się niczym chrapy -…aby wywęszyć, który człowiek w tym mieście winien był Chaimowi pieniądze i nie chciał ich oddać.
– Jutro nie – odparła Adelia. – Jutro idziemy na wzgórze Wandlebury. – Prowadzenie tam poszukiwań mogło wymagać zaangażowania całej trójki. No i Ulfa.
– W takim razie pojutrze. – Szymon nie dawał się łatwo zbić z tropu. Uniósł swój dzban przed Adelią, a potem Mansurem. – Jesteśmy na tropie, moi drodzy. To mężczyzna dojrzały, który był trzy dni temu na wzgórzu Wandlebury i w Cambridge w taki, a taki dzień, mężczyzna bardzo zadłużony u Chaima i przewodzący tłumowi łaknącemu krwi bankiera. I mający dostęp do czarnej czesankowej wełny. – Wychylił duszkiem wino, otarł usta. – Znamy już niemal rozmiar jego butów.
– A on może i tak się okazać całkiem inną osobą – powiedziała medyczka.
Do tej listy dodałaby jeszcze genialną zdolność maskowania się, bo na pewno dzieci, tak jak Piotr, z własnej woli szły na spotkanie z mordercą, zwabione jego urokiem, nawet poczuciem humoru.
Pomyślała o otyłym poborcy podatków.
Gyltha nie zgadzała się, aby jej pracodawcy przesiadywali do późna, zaczęła więc sprzątać ze stołu, kiedy jeszcze przy nim byli.
– Hej – powiedziała – popatrzymy sobie na ten wasz cukiereczek. Wpuściłam wuja Matyldy B. do kuchni, on handluje słodyczami, może widział już coś takiego.
Adelia, wlokąc się po schodach, pomyślała, że w Salerno podobne zachowanie byłoby w ogóle nie do pomyślenia. W willi rodziców ciotka zawsze dbała, by słudzy znali swoje miejsce i się go trzymali, odzywając się, oczywiście z szacunkiem, tylko gdy musieli.
Ale z drugiej strony, przyszło jej do głowy, co jest lepsze? Służalczość? Czy współpraca?
Wzięła cukierek, ten, który znalazła wplątany we włosy Marii, i wraz z prostokątem lnu położyła na stole. Szymon odsunął się, a wuj Matyldy B. dźgnął substancję paluchem i pokręcił głową.
– Jesteś pewny? – Adelia zbliżyła świecę, by miał lepsze światło.
– Ależ to jujuba – oznajmił nagle Mansur.
– W cukrze, jak sądzę – o z n a j m i ł wuj. – Za drogie j a k na m ó j interes, my słodzimy miodem.
– O czym ty mówisz? – zapytała Araba medyczka.
– To jest jujuba. Moja matka to przyrządzała, niechaj Allah ją błogosławi.
– Jujuba – powtórzyła Adelia. – Jasne. Coś takiego robili w arabskiej dzielnicy Salerno. O Boże…
Opadła na krzesło.
– Co to jest? – Szymon zerwał się na nogi. – Co?
– To nie była żadna żyduba, chodziło o jujubę. – Zacisnęła powieki, z trudem tworząc w myślach obraz małego chłopca, który odwraca głowę i patrzy, a potem znika w ciemności między drzewami.
Gdy znowu otworzyła oczy, Gyltha już wyprowadziła z izby Matyldę B. i jej wuja, potem wróciła. Na skierowanych ku medyczce twarzach malowało się zdziwienie.
Adelia odezwała się więc po angielsku.
– Właśnie o to chodziło świętemu Piotrusiowi. Ulf nam o tym opowiadał. Mówił, że Piotr wołał przez rzekę do swojego kolegi Willa, że idzie po żyduby. Ale to nie o to chodziło. On powiedział, że idzie po jujuby. Will tego słowa nie znał i usłyszał je jako żyduby.
Nikt się nie odezwał. Gyltha wzięła krzesło i usiadła razem z innymi, łokcie oparła na stole, dłonie przyłożyła do czoła. Szymon przerwał ciszę.
– Tak, masz rację. Gyltha uniosła wzrok.
– To jasne, że tym je zwabił. Ale pierwszy raz słyszę o czymś takim.
– Mógł je przywieźć arabski handlarz – podsunął Szymon. – To słodycze ze Wschodu. Poszukajmy kogoś mającego kontakty z Arabami.
– Może jakiś krzyżowiec lubiący słodycze – powiedział Mansur. – Krzyżowcy przywozili to ze sobą do Salerno, może któryś przywiózł tutaj.
– Racja! – Szymon był podekscytowany. – Prawda. Nasz zabójca był w Ziemi Świętej.
Adelia nie pomyślała o sir Gerwazym czy o sir Joscelinie, lecz o poborcy podatków, trzecim z krzyżowców.
Owce, tak jak konie, unikają stąpania po ciałach leżących na ziemi. Pasterz nazywany Waltem, właśnie dlatego tamtego dnia, kiedy zaprowadził stado na pastwisko na wzgórzu Wandlebury, ujrzał, jak w ich wełnistym potoku powstaje pusta przestrzeń, jakby rozstąpić mu się kazał niewidzialny prorok. Nim dotarł do owej przeszkody, której unikały zwierzęta, morze owiec znów się zamknęło.
Zaczął wyć pies pasterza.
Widok dziecięcych ciał i dziwacznej plecionki, leżącej na piersi każdego z nich, zniszczył Waltowi spokój jego życia, w którym dotychczas jedynym wrogiem była brzydka pogoda lub zwierz chodzący na czterech łapach i dający się odgonić.
Teraz stary Walt starał się jakoś dojść do siebie. Jego suche, poznaczone zmarszczkami dłonie złączyły się na kosturze. Pochyloną głowę i ramiona skrywała opończa, głęboko osadzone oczy przypominające paciorki wpatrywały się uważnie w trawę, tam gdzie wcześniej leżały trupy. Mamrotał coś do siebie.
Ulf, siedzący blisko niego, mówił, że starzec modli się do Wielkiej Pani, „aby uleczyła miejsca takie jak to".
Adelia odeszła kilka yardów, znalazła kamień i usiadła na nim, ze Stróżem przy boku. Próbowała wypytywać pasterza, ale on, choć przesunął po medyczce spojrzeniem, chyba jej nie widział. Dostrzegła, że Walt w ogóle jej nie zauważa, jakby jego zdolność pojmowania nie obejmowała kobiety cudzoziemki, wręcz zrobiła się dla niego przejrzysta.
Читать дальше