– Załatwię go panu tak czy owak, doktorze. Wszystko, co się potem panu przydarzy, będzie przynajmniej zgodne z prawem.
Odwrócił się na pięcie i ciężkim krokiem odszedł.
Kiedy opuszczałem areszt, po raz ostatni spojrzałem na siedzącego za kratkami Raoula. Czułem się jak zdrajca.
Szeryf zadzwonił do kogoś, jednak rozmowy nie słyszałem. Dziesięć minut później na progu pojawił się jakiś mężczyzna w samej koszuli i Houten poszedł się z nim przywitać.
– Dzięki, że przyszedłeś tak szybko, Ezra.
– Nie ma sprawy, szeryfie, zawsze do usług – odpowiedział przybysz cichym, spokojnym głosem.
Na oko miał pod pięćdziesiątkę, był średniego wzrostu, szczupły i nieco przygarbiony w sposób typowy dla naukowców. Modelowy przykład pedanta. Jego małą głowę pokrywały rzadkie, proste szpakowate włosy starannie zaczesane do tyłu. Delikatne uszy niemal nie odstawały od głowy. Rysy twarzy miał regularne, lecz trudno go było określić mianem przystojnego. Biała koszula z krótkimi rękawami prezentowała się nieskazitelnie, mimo panującego gorąca nie było na niej śladu zagnieceń. Spodnie koloru khaki wyglądały na świeżo odebrane z pralni. Gość nosił ośmiokątne okulary bez oprawek, a etui na nie tkwiło w kieszonce na piersi.
Pomyślałem, że chyba nigdy się nie poci. Wstałem. Omiótł mnie taksującym spojrzeniem, ale uczynił to niezwykle taktownie.
– Ezro – odezwał się Houten – oto doktor Delaware, psycholog z Los Angeles. Przejechał taki szmat drogi, żeby zabrać od nas tego typka, o którym ci opowiadałem. Doktorze, to jest Ezra Maimon, najlepszy prawnik w mieście.
Ezra roześmiał się cicho.
– Hm… Szeryf posłużył się swego rodzaju hiperbolą – oświadczył i wyciągnął szczupłą twardą dłoń. – Jestem jedynym prawnikiem w La Viście i zazwyczaj mam pod swoją pieczą wyłącznie drzewa.
– Ezra posiada jedyny w swoim rodzaju sad owocowy tuż za miastem – wyjaśnił Houten. – Twierdzi, że przeszedł już na emeryturę, ale od czasu do czasu udaje nam się go namówić, by zajął się prawem.
– Sprawy spadkowe i ustalanie prawa własności to nic trudnego – zauważył Maimon. – Jeśli jednak trzeba będzie bronić przestępcy, musicie zatrudnić fachowca.
– Jasne. – Szeryf podkręcił wąsa. – Ale to nie jest sprawa kryminalna. Przynajmniej do tej pory. Po prostu mamy mały problem… Mówiłem ci przez telefon.
Maimon skinął głową.
– Podaj mi kilka szczegółów – powiedział.
Słuchał w milczeniu i beznamiętnie. Jedynie raz czy dwa odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Kiedy Houten skończył, prawnik zapatrzył się w sufit, jakby dokonywał w myślach jakichś obliczeń. A potem oznajmił:
– Chciałbym się teraz spotkać z moim klientem.
Spędził w celi pół godziny. Próbowałem zabić czas, czytając magazyn dla patrolujących autostrady policjantów, szybko jednak odkryłem, że pisemko specjalizuje się w fotoreportażach z miejsc śmiertelnych wypadków drogowych.
Zdjęciom doszczętnie rozbitych wraków towarzyszyły szczegółowe opisy obrażeń ofiar. Okropność. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co atrakcyjnego mogły znaleźć w tych zdjęciach osoby będące bardzo często (z racji codziennych obowiązków zawodowych) naocznymi świadkami takiej masakry. Może magazyn uczył dystansu do rzeczywistości. Odłożyłem pismo i obserwowałem W. Bragdona, który czytał o uprawie roślin, jednocześnie dłubiąc przy paznokciach. W końcu rozległ się brzęczyk.
– Idź go wyciągnąć, Walt – polecił Houten.
Bragdon mruknął „tak jest, szefie”, wyszedł i wrócił z Maimonem.
– Sądzę – stwierdził prawnik – że chyba udało nam się osiągnąć kompromis.
– Streść mi waszą rozmowę, Ezro.
W trójkę usiedliśmy wokół jednego z biurek.
– Doktor Melendez-Lynch jest bardzo inteligentnym człowiekiem – zaczął Maimon. – Może trochę za bardzo upartym, lecz… według mojej opinii, bynajmniej nie złośliwym.
– Mnie się ten facet wydaje równie upierdliwy, jak gwóźdź w bucie.
– Jest tylko nieco nadgorliwy w spełnianiu swoich lekarskich obowiązków. Jednakże, jak wszyscy wiemy, Woody Swope jest śmiertelnie chory. Doktor Melendez-Lynch uważa, że jego kuracja może wyleczyć dziecko, mało tego… sądzi, że próbuje ocalić chłopcu życie.
Maimon mówił cicho stanowczym tonem. Mógł wziąć stronę Houtena, ale wolał zachować się jak prawdziwy adwokat. Naprawdę byłem pod wrażeniem.
Twarz szeryfa pociemniała z gniewu.
– Tego dziecka tutaj nie ma. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
– Mój klient nie uwierzy, dopóki się osobiście nie przekona.
– Nie ma mowy, aby się zbliżył do Ustronia!
– Zgadzam się z tobą. Lepiej nie kusić losu. Na szczęście doktor Melendez-Lynch zgodził się, żeby przeszukania siedziby Dotknięcia dokonał doktor Delaware. Obiecał zapłacić grzywnę i wyjechać bez dalszych awantur.
Rozwiązanie wydawało się niezwykle proste, a jednak ani szeryfowi, ani mnie nie przyszło ono od głowy. Nic dziwnego. Houtenowi wcale nie zależało na poprawie sytuacji, po prostu chciał się pozbyć niewygodnego aresztanta. Ja zaś w wyniku takiego zachowania się Raoula przestałem myśleć logicznie.
Szeryf przemyślał słowa adwokata.
– Nie mogę zmusić Matthiasa do otwarcia bram jego posesji.
– Oczywiście, że nie. Ma prawo odmówić. A zatem… Jeśli się nie zgodzi na naszą wizytę, zastanowimy się ponownie nad tą sprawą.
Cóż za logika. Byłem pełen podziwu dla tego człowieka. Houten zwrócił się do mnie.
– No więc jak? Zrobi pan to?
– Jasne. Zrobię wszystko, co może pomóc w tej sytuacji.
Szeryf wszedł do swojego biura i wrócił z informacją, że Matthias wyraził zgodę na naszą wizytę. Maimon odbył kolejną rozmowę z Raoulem, a kiedy dał znać, że skończył, Bragdon go wypuścił. Na pożegnanie prawnik powiedział szeryfowi, żeby zadzwonił do niego, jeśli jeszcze będzie potrzebny. Houten nałożył kapelusz i roztargnionym gestem dotknął kabury kolta. Zeszliśmy po schodach i opuściliśmy budynek, udając się w kierunku białego chevroleta el camino z gwiazdą szeryfa na drzwiach. Houten zapalił silnik, który ryknął niczym wyścigówka. Musiał być podrasowany. Przed ratuszem szeryf skręcił w prawo.
Pół kilometra za miastem droga się rozgałęziała. Houten znowu skierował się na prawo. Jechał szybko i gładko, dodając gazu na zakrętach. Droga stopniowo się zwężała, widoczność była coraz gorsza z powodu rzucających cień przydrożnych drzew iglastych. Opony wznosiły tumany kurzu. Nagle na naszej ścieżce pojawił się wielki królik. Zamarł na sekundę, a potem w ostatniej chwili zdołał umknąć na bok.
Szeryf, nie zwalniając, wyciągnął chesterfielda i go zapalił. Przejechał jeszcze trzy kilometry, zaciągając się dymem i oceniając okolicę bystrym policyjnym spojrzeniem. Na szczycie wzgórza nagle skręcił, przejechał trzydzieści metrów i zatrzymał się przed pomalowaną na czarno łukowatą żelazną bramą.
Wjazd do Ustronia nie był oznakowany. Po obu stronach bramy rosły cierniste kopce kaktusów. Pnącze jaskraworóżowej bugenwilli oplatało jeden słupek z niewypalonej cegły, natomiast wokół drugiego rósł wysoki krzew różany usiany szkarłatnym kwieciem. Houten wyłączył silnik i zapadła grobowa cisza. Wszędzie wokół rozciągał się ciemny las.
Szeryf zgasił papierosa, wysiadł z pikapa i podszedł do wejścia. Na środku żelaznej bramy wisiała wielka kłódka, a kiedy Houten pchnął jedno ze skrzydeł, kłódka zakołysała się i otworzyła.
Читать дальше