Roześmiałem się nieszczerze.
– Popsuł ci humor tym szczurem, co?
– Miewałem lepsze poranki.
– Jeśli cię przestraszył i chcesz pomieszkać przez jakiś czas u mnie, nie mam nic przeciwko temu.
– Dzięki, nie ma takiej potrzeby.
– Gdybyś jednak zmienił zamiar, zawiadom mnie. Tymczasem bądź ostrożny. Może ten facet jest tylko przemądrzałym dupkiem, ale nie trzeba było rozmawiać z nim o szaleństwie. Miej oczy otwarte, kolego.
Większą część dnia spędziłem na zwykłych zajęciach, próbach zapomnienia i odprężenia się. Niestety, pozostawałem w nastroju, który nazywam „stanem karate”, charakteryzującym się podwyższonym poziomem czujności percepcyjnej. Mam wówczas bardzo wyostrzone zmysły – wręcz o krok od paranoi – świat nie wydaje mi się już normalny.
W tym okresie unikam alkoholu i tłustego jedzenia, wykonuję ćwiczenia rozciągające i ćwiczę kata - taneczne układy karate – aż do wyczerpania. Później relaksuję się półgodzinną autohipnozą i nakazuję sobie powrót do normalnego stanu.
Nauczyłem się tego wszystkiego od mojego instruktora walk wschodnich, czeskiego Żyda o nazwisku Jaroslav, który udoskonalił swój instynkt samozachowawczy, kryjąc się przed nazistami. Szukałem jego rady podczas pierwszych tygodni po zakończeniu sprawy La Casa de Los Niños, kiedy odrutowana szczęka przyprawiała mnie o poczucie bezradności, a nocami często męczyły koszmary. Dzięki niemu poradziłem sobie z demonami szalejącymi w mojej głowie.
W końcu uspokoiłem się i powiedziałem sobie, że jestem gotów na wszystkie niespodzianki przygotowane przez Richarda Moody’ego.
Ubierałem się właśnie przed wyjściem na kolację, gdy zadzwoniła dziewczyna z centrali telefonicznej.
– Dobry wieczór, doktorze, mówi Kathy.
– Dobry wieczór.
– Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale mam na linii panią Beverly Lucas, która koniecznie chce z panem rozmawiać.
– Nie ma sprawy. Proszę ją połączyć.
– W porządku. Przyjemnego wieczoru, doktorze.
– Nawzajem, Kathy.
Usłyszałem odgłos przełączania.
– Beverly?
– Alex? Muszę z tobą porozmawiać.
W tle słychać było głośną muzykę – elektroniczną perkusję, ryczące gitary i przyprawiający o palpitację bas. Ledwie ją słyszałem.
– O co chodzi?
– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać, dzwonię z baru. Jesteś bardzo zajęty?
– Nie. Z którego baru dzwonisz?
– Z Jednorożca. W Westwood. Koniecznie muszę się z tobą zobaczyć.
Wydawała się zdenerwowana, ale przy takim hałasie nie miałem pewności. Znałem ten lokalik, stanowiący połączenie bistra i dyskoteki. Zaspokajał towarzyskie potrzeby młodych, dość majętnych samotnych ludzi. Kiedyś z Robin weszliśmy tam po kinie coś przekąsić, lecz nie spodobała nam się zbyt bezpośrednia atmosfera.
– Właśnie wychodziłem na kolację – odparłem. – Gdzie chcesz się spotkać?
– Może przyjdziesz tutaj? Podam na dole nazwisko i gdy się zjawisz, wskażą ci mój stolik.
Kolacja w Jednorożcu nie była szczególnie kuszącą perspektywą, gdyż poziom hałasu mógł mnie przyprawić o całkowitą utratę apetytu, niemniej jednak obiecałem Beverly, że zjawię się za piętnaście minut.
W Village wpadłem w korki i spóźniłem się. Jednorożec to raj dla narcyzów, bowiem z wyjątkiem podłogi wszystkie powierzchnie były w nim lustrzane. Dostrzegłem też mnóstwo wiszących paproci bostońskich, kilka lamp w stylu Tiffany’ego oraz jakieś ozdobne elementy z mosiądzu i drewna, jednakże najbardziej przyciągały uwagę wszechobecne lustra.
Po prawej stronie znajdowała się niewielka restauracyjka – dwadzieścia stolików przykrytych adamaszkowymi obrusami w intensywnie zielonym odcieniu – po lewej oszklona dyskoteka, gdzie pary tańczyły w rytm szybkiej muzyki granej na żywo; od hałasu aż drżało szkło. Pomieszczenia oddzielał od siebie hol z barkiem, również wyłożony lustrami, odbijającymi wszelkie modele modnego obuwia i strojów.
Hol był mroczny i pełen ludzi. Przebijałem się przez tłum, otoczony roześmianymi twarzami, niepewny, które są realne, a które stanowią jedynie odbicie prawdziwych. Lokal przypominał mi wesołe miasteczko.
Beverly siedziała przy barze obok barczystego faceta w obcisłym podkoszulku. Mężczyzna na przemian próbował zabawiać swoją towarzyszkę, popijał piwo i rozglądał się po sali w poszukiwaniu ciekawszego obiektu do podrywu. Beverly kiwała od czasu do czasu głową, lecz chyba czyniła to tylko z grzeczności.
Dotknąłem jej łokcia, gdy wpatrywała się w wysoką szklankę na wpół wypełnioną spienionym różowym płynem z dużą ilością kandyzowanych owoców i papierową parasolką.
– Alex. – Beverly ubrana była w krótką koszulkę w kolorze cytrynowym i satynowe szorty joggingowe w podobnym odcieniu. Na stopach miała jasne buty do biegania, nad nimi – od kostek aż do kolan – żółtobiałe bawełniane ochraniacze. Mocno się umalowała i obwiesiła biżuterią, choć pamiętałem, że w pracy nigdy się nie stroiła. – Dzięki, że przyszedłeś. – Pochyliła się ku mnie i pocałowała mnie w usta. Wargi miała ciepłe.
Mięśniak wstał i odszedł.
– Mam nadzieję, że stolik już na nas czeka – oświadczyła.
– Sprawdźmy. – Wziąłem ją pod ramię i przecisnęliśmy się przez tłum. Po drodze wielu mężczyzn śledziło Beverly, która nie zwracała na nich uwagi.
Wynikło pewne zamieszanie, ponieważ moja towarzyszka zamówiła stolik na nazwisko „Luke”, o czym mnie nie powiadomiła, na szczęście szybko wyjaśniliśmy pomyłkę z maître sali i w końcu usiedliśmy przy narożnym stoliku pod olbrzymią paprocią.
– Cholera – mruknęła – zostawiłam drinka przy barze.
– Może kawy?
Wydęła prowokacyjnie usta.
– Sądzisz, że jestem pijana?
Mówiła wyraźnie i poruszała się normalnie. Tylko jej oczy czasem uciekały.
Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.
– Jak zawsze jesteś powściągliwy w słowach, co? – Roześmiała się.
Przywołałem kelnera i zamówiłem sobie kawę. Beverly wzięła kieliszek białego wina. Następna dawka alkoholu w niczym nie zmieniła jej zachowania. Potrafiła doskonale nad sobą panować.
Kilka minut później wrócił kelner. Postanowiłem zamówić proste potrawy – sałatkę ze szpinakiem i pieczonego kurczaka – ponieważ w modnych restauracjach zazwyczaj serwują paskudne jedzenie, a to danie niełatwo było popsuć.
Beverly studiowała jadłospis niczym podręcznik.
– Wezmę karczochy – oznajmiła.
– Na gorąco czy na zimno, proszę pani?
– Na zimno.
Kelner zanotował zamówienie i spojrzał na Beverly wyczekująco. Kiedy się nie odezwała, spytał, czy to wszystko.
– Tak, tak. Odszedł, kręcąc głową.
– Jadam dużo karczochów, ponieważ podczas biegania człowiek traci sód, a karczochy zawierają go całe mnóstwo.
– Aha.
– Na deser wezmę coś z bananami, ponieważ mają dużo potasu. Podnosząc poziom sodu w organizmie, trzeba też podnieść poziom potasu. Tylko wtedy organizm zachowa biochemiczną równowagę.
Zawsze uważałem ją za bardzo poważną kobietę, może nawet nieco zbyt surową dla siebie i skłonną do nadmiernego obarczania się winą. Ta rozsądna dziewczyna po przeciwnej stronie stolika była dla mnie zupełnie obcą osobą.
Opowiadała o maratonach, póki kelner nie przyniósł kolacji. Kiedy postawił przed nią karczochy, zaczęła delikatnie dłubać widelcem w liściach.
Moje danie okazało się niejadalne: sałatka była grudkowata, kurczak zaś wyschnięty.
Читать дальше