Ostatniego dnia — wracali do Edynburga z Jedburgh — Andrea ujrzała w oddali basztę.
— Pojedźmy tam — zaproponowała.
Zdołali dojechać na odległość pół mili; zaparkowali przy wąskiej, pustej drodze, ona włożyła swoje kickersy, on zabrał aparat fotograficzny i poszli najpierw przez pole, a potem przez las i gęste kępy orlicy ku baszcie stojącej na rozległym wierzchołku porośniętego trawą skalnego wzgórza. Widząc ją z drogi, nie zdawał sobie sprawy, że jest taka ogromna.
Jej ciemne kamienie wydawały się piętrzyć nieskończenie; ciężka, szara nadbudówka z drewna, wieńcząca szczyt, mieściła coś, co wyglądało jak platforma widokowa pod strzelistym stożkowym dachem z drewna. Wyobrażał sobie, że do takiego miejsca będzie wiodła wygodna droga z parkingiem, sklepem z pamiątkami, bramkami z kołowrotem, urzędnikami, biletami i działalnością handlową. Tymczasem chyba nie było nawet ścieżki. Stali i zadzierając głowy, patrzyli na wieżę. Widok ze zbocza wzgórza był imponujący. Zrobił parę zdjęć.
Andrea odwróciła się do niego z uśmiechem.
— Przypomnij mi, jak się nazywa to miejsce?
Popatrzył na niesioną przez siebie mapę i wzruszył ramionami.
— Chyba Penielhaugh — odparł. Andrea roześmiała się.
— Penile-haugh. Ciekawe, czy można wejść do środka. Podeszła do małych drzwi, zapartych trzema dużymi głazami. Próbowała je przetoczyć.
— Życzę powodzenia — powiedział.
Odepchnął kamienie od drzwi i przetoczył je dalej. Drzwi się otworzyły. Andrea klasnęła w dłonie i weszła do środka.
— Niesamowite — stwierdziła, gdy dołączył do niej.
Wieża była pusta, stanowiła po prostu kamienną rurę. Wewnątrz panował mrok, klepisko było pokryte gołębimi odchodami i maleńkimi, miękkimi piórami; w ciemnościach rozległo się echo słabego gruchania zaniepokojonych ptaków. Nagły trzepot skrzydeł zabrzmiał niczym cichnące niepewne oklaski. Wysoko nad ich głowami parę ptaków przecięło w locie mgliste smugi światła odbitego od drewnianej kopuły. Wąskie schody — kamienie sterczące z muru — wznosiły się spiralnie w zwieńczony światłem mrok.
— Zdumiewające miejsce — wyszeptał.
— Jak słodki jest ten dźwięk… Tolkienowski, jak mawiano — zauważyła i zadarłszy głowę, patrzyła w górę z otwartymi ustami.
On podszedł do spiralnych schodów. Na wrzecionowanych, nieco zardzewiałych prętach osadzona została wąska metalowa poręcz. Ma półtora wieku, jeśli jest oryginalna, pomyślał.
Więcej. Jest jeszcze starsza. Potrząsnął nią, niezdecydowany.
— Myślisz, że są bezpieczne? — zapytała cichym głosem Andrea. Znowu popatrzył w górę. Wyglądało na to, że do szczytu baszty jest ładnych parę metrów. Pięćdziesiąt? Siedemdziesiąt? Pomyślał o kamieniach, które przetoczono pod drzwi. Andrea również spojrzała w górę, chwyciła opadające piórko i popatrzyła na nie. Wzruszył ramionami.
— Raz kozie śmierć. — Ruszył po kamiennych schodach. Andrea po śpieszyła za nim. Zatrzymał się. — Pozwól, że pójdę trochę z przodu. Je stem cięższy.
Wszedł po następnych dwudziestu paru stopniach, stawiając stopy blisko muru i nie wspierając się na żelaznej poręczy. Andrea szła za nim, zachowując dystans.
— Przypuszczalnie wszystko w porządku — poinformował w połowie drogi, zerkając na krążek ciemnej, upstrzonej ziemi na dole. — Pewnie się okaże, że miejscowa drużyna rugby trenuje tutaj codziennie, wbiega jąc i zbiegając po tych schodach.
— Zapewne.
Nie powiedziała nic więcej.
Dotarli na szczyt. Wyszli na szeroką ośmiokątną platformę z pomalowanego na szaro drewna; grube belki, mocne deski oraz solidne poręcze. Oboje ciężko oddychali. Serce waliło mu jak młot.
Był bezchmurny dzień, wiatr muskał ich włosy. Wdychali świeże, chłodne powietrze i chodzili po przewiewnym kręgu, rozkoszując się widokiem. Zrobili parę zdjęć.
— Myślisz, że widać stąd Anglię? — zapytała Andrea.
Spoglądał na północ, ciekaw, czy plama na horyzoncie, po drugiej stronie odległych wzgórz, wisi nad Edynburgiem. Postanowił przy najbliższej okazji kupić lornetkę. Rozejrzał się.
— Oczywiście — odparł. — Boże mój, w naprawdę bezchmurny dzień prawdopodobnie zobaczyłabyś stąd swoją matkę.
Andrea objęła go w pasie i przytuliła się, układając głowę na jego piersi. Pogładził ją po włosach.
— Naprawdę? — zdziwiła się. — A Paryż?
— Tak, może Paryż także. — Popatrzył w jej zielone oczy. — Sądzę, że Paryż widać prawie z każdego miejsca.
Nie odezwała się, tylko objęła go jeszcze mocniej. Pocałował ją w czubek głowy.
— Naprawdę wracasz?
— Tak — odparła, a on poczuł skinienie jej głowy ocierającej się o jego pierś. — Wracam.
Przez chwilę patrzył na krajobraz w oddali, obserwując, jak wiatr porusza wierzchołkami zwartego szeregu świerków. Wydał z siebie krótki śmiech — nagłe wzruszenie ramionami — z odgłosem uwięzionym w piersi.
— O co chodzi? — zapytała, nie unosząc wzroku.
— Właśnie sobie pomyślałem… Przypuszczam, że gdybym poprosił cię o rękę, odmówiłabyś, prawda?
Pogładził ją po włosach. Powoli podniosła głowę.
— Też tak przypuszczam — odpowiedziała powoli, mrugając oczami i przenosząc spojrzenie z jednego jego oka na drugie.
Maleńka zmarszczka pojawiła się na jej czole między bardzo ciemnymi brwiami.
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
— Mniejsza o to — rzekł.
Andrea objęła go znowu, tuląc głowę do jego piersi.
— Przykro mi, kochanie. Gdybym miała za kogoś wyjść, to tylko za ciebie. Ale po prostu nie nadaję się na żonę.
— Co mi tam. Ja chyba też nie jestem materiałem na męża. Po prostu nie chcę znowu rozstawać się z tobą na tak długo.
— Nie sądzę, byśmy musieli się rozstawać.
Wiatr zwiał lśniące włosy Andrei na jego twarz; łaskotały go w nos.
— Nie chodzi jedynie o Edynburg, chodzi również o ciebie — wyjaśniła cichym głosem. — Potrzebuję własnego miejsca, obawiam się, że czuły głos i ładny tyłek łatwo sprowadzą mnie na manowce, ale… No cóż, decyzja należy do ciebie. Jesteś pewien, że nie chcesz poszukać sobie miłej żonki? — Spojrzała na niego, uśmiechając się szeroko.
— Jak cholera — odparł i potwierdził skinieniem głowy.
Andrea zaczęła go lekko całować. Oparł się o jeden z szarych słupów drewnianej nadbudówki, ściskając ją za pośladki, penetrując językiem wnętrze jej ust i myśląc: No cóż, jeżeli ten cholerny słup nie wytrzyma, do diabła z tym, może już nigdy nie będę taki szczęśliwy. Można skończyć w gorszy sposób.
Andrea odsunęła się od niego ze znajomym ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
— Namówiueś mie do tego, zuotousty draniu. Roześmiał się i przyciągnął ją z powrotem.
— Ty nienasycona ladacznico.
— Wyzwalasz we mnie to, co najlepsze.
Pieściła jego jądra przez dżinsy, gładziła po wzwiedzionym członku.
— Wydawało mi się, że masz okres…
— Dobry Boże, człowieku, chyba nie obawiasz się odrobiny krwi?
— Oczywiście że nie, ale nie wziąłem żadnych chusteczek ani…
— Czemu mężczyźni są tak cholernie wybredni? — mruknęła, gryząc go w pierś przez koszulę i wyjmując cienki biały szalik z kieszeni swoje go żakietu niczym magik wyciągający królika. — Użyj tego, jeżeli mu sisz się wytrzeć.
Zamknęła mu usta pocałunkiem. Wyciągnął jej koszulę ze spodni i spojrzał na szalik trzymany w drugiej ręce.
Читать дальше