To ekspres, zatrzymany przez wypadek, zabiera niektóre z ofiar do najbliższego szpitala. Wnosimy naszego rannego. W pomieszczeniu, które przypomina komfortowy wagon restauracyjny, jakiś lekarz wędruje od ofiary do ofiary. Układamy naszego pacjenta na białym obrusie. Zaczyna bryzgać krwią w chwili, gdy lekarz dociera do naszego stołu. Naciska szyję mężczyzny i przytrzymuje rękę; nawet nie zauważyłem, że to stamtąd płynie krew. Doktor spogląda na mnie; jest młodym człowiekiem. Sprawia wrażenie przerażonego.
— Niech pan tu przytrzyma — mówi; muszę przyłożyć dłoń do szyi mężczyzny i czekać na powrót lekarza. Mój współnoszowy wybiega z wagonu. Zostaję z mężczyzną leżącym na obiadowym stoliku. Jego krew spływa mi po rękach, gdy zmniejszam ucisk lub próbuję znaleźć lepszy punkt oparcia na poszarpanym kawałku skóry wyrwanym z jego szyi. Uciskam, napieram, robię, co mi każą, i patrzę na twarz mężczyzny, bladego od upływu krwi, nieprzytomnego, lecz mimo to cierpiącego, uwolnionego od wszystkich masek, jakie przywdziewał na spotkanie ze światem, sprowadzonego do czegoś żałosnego i zwierzęcego w swojej agonii.
— OK, dzięki.
Lekarz wrócił z pielęgniarką; mają bandaże, sączek, butelki i igły. Przejmują opiekę.
Odchodzę między skowyczącymi rannymi. Trafiam do wagonu osobowego, opuszczonego i nie oświetlonego. Robi mi się słabo i siadam na chwilę, po czym, gdy wstaję, udaje mi się jedynie dojść chwiejnym krokiem do toalety na końcu wagonu. Myję ręce, czekając aż moje serce dostosuje się do wymagań, które stawia mu ciało. Gdy czuję się gotów znowu wstać, pociąg rusza.
Gdy zwalnia, wracam do wagonu restauracyjnego; pielęgniarki i pomocnicy ze szpitala wciskają się do środka i biorą nosze. Trzy pielęgniarki i dwaj pomocnicy zmierzający ku najbliższym drzwiom każą mi zejść z drogi; niosą ranną rodzącą kobietę. Muszę cofnąć się w stronę toalety.
I siedzę w niej, myśląc.
Nikt mnie nie niepokoi. W pociągu robi się bardzo cicho. Wagon wpada parę razy w drgania i szarpie. Słyszę krzyki za półprzezroczystym oknem, ale wewnątrz panuje cisza. Idę do wagonu restauracyjnego; teraz wygląda inaczej — jest świeży, czysty i pachnący pastą do podłóg. Gasną światła. Białe stoliki wyglądają upiornie w świetle rzucanym przez lampy mostu, nadał zasnutego mgłą.
Czy powinienem teraz wysiąść? Poczciwy doktor chciałby, żebym to zrobił, Brooke także; podobnie — mam nadzieję — chciałaby Abberlaine Arrol.
Ale po co? Wszystko, co robię, to kolejne gry: z doktorem, z Broo-kiem, z mostem, z Abberlaine. Wszystkie bardzo ciekawe, a z nią wspaniałe, jeśli nie liczyć tego powracającego echem wspomnień przerażenia…
Mam więc jechać? Mógłbym. Czemu nie?
I oto znajduję się w przedmiocie przeistoczonym w miejsce, łączniku przemienionym w siedzibę, w środkach, które stały się celem, i na szlaku przekształconym w miejsce przeznaczenia… W tym długim symbolu fallicznym, wetkniętym między nogi naszej wielkiej żelaznej ikony. Jakże kusząca jest perspektywa pozostania tu i wyjazdu, śmiałego wojażu bez pozostawionej w domu kobiety. Miejsce i przedmiot oraz przedmiot i miejsce. Czy to naprawdę jest takie proste? Czy kobieta jest miejscem, a mężczyzna tylko przedmiotem?
Na Boga, młody człowieku-ja-chłopcze, oczywiście, że nie! Ho, ho, ho, cóż za niedorzeczny pomysł! To wszystko jest znacznie bardziej ucywilizowane… A jednak, właśnie dlatego, że wydaje mi się to takie niesmaczne, podejrzewam, że być może coś w tym jest. Cóż więc reprezentuję sobą, siedząc tutaj, w pociągu, wewnątrz symbolu? Dobre pytanie, odpowiadam sobie. Dobre pytanie. I wtedy pociąg znowu rusza.
Siedzę przy stole, obserwując ciąg wagonów za oknem; powoli nabieramy prędkości i zostawiamy za sobą drugi pociąg, stojący na bocznym torze. Potem znowu zwalniamy; przyglądam się miejscu, w którym doszło do zderzenia. Poprzewracane wagony towarowe leżą bezładnie obok toru, skręcone szyny sterczą z uszkodzonego pomostu niczym wygięte druty, a dymiące rumowisko dopala się w ulatującej do góry mgle w jasnym świetle lamp łukowych. Wagon trzęsie się delikatnie, gdy pociąg przyśpiesza.
Światła migocą we mgle; nie zwalniając, przejeżdżamy przez główną stację segmentu, obok innych pociągów, obok lokalnych tramwai, wśród świateł ulic, przejazdów i okolicznych budynków. Wciąż nabieramy szybkości. Gdy pociąg zbliża się do końca segmentu, światła zaczynają rzednąć. Obserwuję je jeszcze przez chwilę, po czym idę na koniec wagonu, do miejsca, gdzie znajdują się drzwi. Otwieram okno i wpatruję się w mgłę przemykającą obok z łoskotem odmierzanym przez niewidoczną konstrukcję mostu, odtwarzającym szaleńczy pęd pociągu w zależności od gęstości węzłów dźwigara i zabudowy wzdłuż toru. Światła ostatnich paru budynków zostają w tyle. Rozluźniam szpitalną bransoletkę identyfikacyjną i powoli, liżąc skórę, gdy się zatrzymuje, przesuwam ją po przegubie. W końcu, nie bacząc na ból, ściągam ją z ręki, kalecząc dłoń.
Przejeżdżamy po przęśle łączącym. Oczywiście wciąż pozostaję w dozwolonych granicach określonych na bransoletce, małej plastikowej obróżce z moim nazwiskiem. Po tak długim czasie, bez niej czuj ę się dziwnie. Jak nagi.
Wyrzucam bransoletkę przez okno, w mgłę; ginie mi z oczu w chwili, gdy traci kontakt z dłonią.
Zamykam okno i wracam do przedziału, by odpocząć i zobaczyć, jak daleko zajadę.
…czy mikrofon jest włączony?
A widzisz?! Tak, a więc… nie ma się czego obawiać, wcale nie jestem speszony, w żadnym razie, naprawdę. Wszystko idzie świetnie, nad wszystkim panuję. Absolutnie cudownie, pełna kontrola. Pod każdym względem. Wiedziałem, że przez cały czas był włączony. Tylko cytuję nieśmiertelnego… Co to takiego? OK, OK… Przepraszam, to śmiertelny Jimi Hendrix, naprawdę. Zaraz, zaraz, o czym toja mówiłem? No właśnie.
Cóż, stan pacjenta jest stabilny; nie żyje. Już bardziej, kurwa, stabilny być nie może, prawda? Owszem, w porządku, rozkład i tak dalej; i tak tylko żartowałem, to tylko taki mój żarcik. Chryste, niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru; uspokójcie się tam z tyłu.
Znowu w ruchu, panowie. Skąd dokąd? Cholernie trafne pytanie.
Cieszę się, że mnie o to zapytaliście. Czy ktoś zna odpowiedź. Nikt?
Psiamać! No dobra.
Dokąd oni mnie zabierają? Czym sobie na to wszystko zasłużyłem? A kto mnie zapytał, sukinsyny? Czy ktoś mnie pytał? Co? Czy ktoś pomyślał, by powiedzieć: — Pozwolisz, że przeniesiemy cię; jak masz na nazwisko? — Hmm? Nie. Może byłem szczęśliwy tam, gdzie mieszkałem; czy w ogóle przyszło wam to do głowy?
No cóż, możecie robić mi lewatywę, obracać jak omlet i grzebać w moim ciele, tracić czas i łatać mnie po kawałku oraz pompować we mnie Bóg jeden wie co i uciskać mnie, i szczypać całą resztę, ale nie możecie mnie usidlić, nie możecie znaleźć, nie możecie do mnie dotrzeć. Jestem tutaj, na czele, jestem dowódcą, nie do zranienia.
I cóż to za paskudna sztuczka, jakże typowe, podstępne, skrywane, zamaskowane niezrozumienie ze strony samej złej królowej. Jak mogła tak się poniżyć? (No cóż, sam pochylasz się w ten sposób…) Tak podburzyć przeciwko mnie tych przeklętych barbarzyńców, ha! Nie mogła wymyślić nic lepszego?
Pewnie nie. Nigdy nie miała bujnej wyobraźni. No chyba że w łóżku (lub innym miejscu). Nie, to nieprawda. Jestem rozdrażniony; jasny to jasny (odkryłem, że często z lekką domieszką, z drobnym odcieniem, mikroskopijnym śladem czerwieni, ale mniejsza o to).
Читать дальше