Kiedy zaczęła krzyczeć, przesuwająca się kabina pozostawiła ją do pasa w dół poniżej poziomu podłogi. Ciągle spadała, namiętnie przeklinając i wrzeszcząc. Ściany umykającej kabiny były poza jej zasięgiem. Po chwili winda stała się już tylko niknącym w oddali punktem świetlnym.
Robin zaczęła liczyć bynajmniej nie dlatego, że miała nadzieję, iż wynik przywróci ją światu żywych. Wiedziała, że tam, wiele kilometrów w dole, czekają śmierć. Chciała tylko wiedzieć, jak długo jeszcze? Ile sekund? Minut? A może nawet zostały jej całe godziny życia?
Fakt, że wychowywała się w Konwencie, okazał się przydatny. Znała zasady ruchu po okręgu i siły, jakie wtedy działają. Te problemy były dla niej bardziej przystępne niż mechanika grawitacyjna. Przecież nigdy jeszcze nie znajdowała się w polu grawitacyjnym, które miałoby jakiekolwiek istotne skutki dla zachowania się ciał.
Wyszła w swoich obliczeniach od tych danych, które znała: 1/40 przyspieszenia ziemskiego w piaście. Kiedy otwarła się pod nią podłoga windy, zaczęła spadać z prędkością 1/4 metra na sekundę. Nie powinna jednak przyspieszać w tym samym tempie. Ciało spadające swobodnie wewnątrz obiektu, który obraca się wokół swej osi, nie porusza się po promieniu, ale porusza się w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu. Wskutek tego tylko dla obserwatora z zewnątrz tor jej upadku będzie linią prostą, dla niej natomiast koło będzie się przesuwać. Przyspieszenie jej ruchu w dół będzie nieznaczne. Dopiero wtedy, gdy również prędkość ruchu bocznego wzrośnie do znaczącego poziomu, tempo jej spadania zacznie rzeczywiście rosnąć. Odczuje to jako wiatr wiejący w kierunku przeciwnego do kierunku obrotu.
Rozejrzała się pospiesznie. Wiatr już się wzmógł. Mogła już rozróżnić wierzchołki drzew, porastających biegnącą pionowo ścianę szprychy. To był właśnie ów wielopiętrowy, poziomy las Gai. Gdyby kolisko Gai obracało się w drugą stronę, za parę sekund czy najwyżej minut niewiele by z Robin zostało. Ponieważ jednak upadek rozpoczął się w pobliżu jednej ze ścian, miała jeszcze sporo czasu.
Mogła wykonać pewne uproszczone obliczenia. Niestety, nie znała dokładnej gęstości powietrza na Gai. Czytała, że jest ona duża, dochodzi do dwóch atmosfer na obręczy. W jakim jednak tempie spadała w miarę zbliżania się do osi? Nie było problemów z oddychaniem, można by więc przyjąć, że w piaście ciśnienie powietrza wynosi jedną atmosferę.
Zagłębienie się w matematykę działało na nią jakoś dziwnie pocieszająco. Całe te obliczenia podjęła niemal automatycznie, z drugiej jednak strony była w pełni świadoma jałowości przedsięwzięcia. Robiła to tylko dlatego, że chciała wiedzieć, kiedy ogarnie ją wieczny mrok. Umierać trzeba z godnością. Chwyciła rzemień torby z Nasu i zaczęła od nowa.
Wyszedł jej wynik, który jej się w ogóle nie spodobał, spróbowała ponownie i jeszcze raz, ale wyniki nadal się nie zgadzały. Średnia wszystkich trzech wynosiła 55 minut do momentu upadku, w którym będzie mknęła z prędkością 100 km na godzinę.
Spadała z wiatrem w plecy. Ponieważ poruszała się zarówno w stronę pierścienia jak i ściany, jej ciało było trochę nachylone w stosunku do osi szprychy. Rozejrzała się.
Widok zapierał dech. Jaka szkoda, że nie mogła go podziwiać w spokoju.
Gdyby Konwent zrzucić z punktu, w którym zaczął się jej upadek, przypominałby puszkę po coli zrzuconą w komin fabryczny. Szprycha nad Reą była spłaszczoną rurą, wybrzuszoną u dołu i całkowicie porośniętą drzewami, przy których normalne sekwoje wyglądałoby na odmianę karłowatą. Drzewa ukorzenione były w ścianach i rosły ku środkowi szprychy. Z tej odległości nie mogła rozróżnić poszczególnych drzew, nawet tych największych; wewnętrzne ściany szprychy były bezkształtnym morzem ciemnej zieleni, która otaczała ją ze wszystkich stron. Wnętrze oświetlone było podwójnym rzędem iluminatorów, jeżeli można w ogóle użyć tej nazwy dla określenia otworów o średnicy przynajmniej jednego kilometra.
Odwróciła głowę, próbując spojrzeć w kierunku, z którego dmuchał wiatr. Wydawało się, że Nox jest bliżej. Było jeszcze coś, co dostrzegła na samym skraju swego pola widzenia.
Były to pionowe kable Rei. Zamocowane były do wysp na Morzu Północnym i podążały prosto w górę, zbiegając się i łącząc w pobliżu szprychy, splecione tam w olbrzymi warkocz.
Koniecznie chciała to zobaczyć. Przekręcając się w powietrzu, zdołała się ustabilizować w pozycji twarzą do wiatru i otworzyła oczy. Kable z każdą sekundą stawały się coraz bliższe.
— O Wielka Matko, usłysz mnie teraz — wymamrotała pierwszą modlitwę żałobną, nie mogąc oderwać wzroku od ciemnej ściany, która pędziła prosto na nią. Przelatując wzdłuż splecionych włókien, miała wrażenie, że kabel się obraca.
Spadała wzdłuż kabli przez dobrą minutę. W pewnym momencie przycisnęła prawe ramię do boku w przekonaniu, że gdyby je wyciągnęła, dotknęłaby pędzącej ściany, chociaż wiedziała, że odległość musi być jednak trochę większa. Potem jeszcze raz okręciła się w powietrzu, obserwując, jak kable znikają w oddali.
Wydawało się, że godzina to w końcu nie tak długo. Na pewno można było wytrzymać godzinę absolutnego przerażenia. Zastanawiała się, czy nie dzieje się z nią coś niedobrego, ponieważ w ogóle nie odczuwała już strachu. Zanim bliskie spotkanie z kablem nie obudziło jej znowu, osiągnęła stan pewnego uspokojenia. Teraz czuła, że ten spokój znów ją ogarnia i przyjęła go z wdzięcznością. Jest taki rodzaj słodkiego spokoju, który może przyjść razem ze świadomością bliskiej śmierci, śmierci szybkiej i bezbolesnej. Towarzyszy mu świadomość, że próżno już pocić się, panicznie łapać powietrze i przeklinać los.
To nie mogło trwać wiecznie. Dlaczego jednak nie miałoby potrwać jeszcze ze dwadzieścia minut?
Miotała się teraz pomiędzy fatalistyczną akceptacją nieuchronnego przeznaczenia a przerażeniem. Nie wystarczało jej wiedzieć, że nic nie może zrobić. Chciała żyć, a miała umrzeć i żadne słowa nie mogły wyrazić żalu, jaki czuła.
Religia, którą wyznawała, nie przewidywała, by modły miały być wysłuchane. W tym sensie mieszkańcy Konwentu w ogóle się nie modlili. O nic nie prosili. Oczywiście, były rzeczy, których pragnęli, miejsca, w których chcieliby się znaleźć w życiu pozagrobowym, ale w chwilach najtrudniejszych oparcia musieli szukać wyłącznie w sobie. Wielka Matka nie wtrącała się do losów jednostek, zresztą Robin nigdy nie przyszło do głowy, by Ją o to prosić. Pragnęła jednak, by znalazło się coś, do czego mogłaby się uciec po pomoc, jakaś siła w całym tym bezmiarze.
Wtedy przyszło jej do głowy, że być może tego właśnie chciała Gaja. Czy ją usłyszy, z samego dna, zaledwie minuty przed ostateczną zagładą? Chociaż w pierwszej chwili sama myśl zdała jej się wstrząsająca, Robin nie byłaby znowu tak bardzo zdziwiona, że Gaja może być zdolna do czegoś tak okropnego. Pasowało to jakoś do szaleństwa, które brzmiało w jej głosie. Nadal jednak cel takiego działania pozostawał dla niej niejasny. Jedyne, co jej przychodziło do głowy, to to, że Gaja pragnęła ją tak zastraszyć, by uznała ją za swoją władczynię.
Jeżeli tak, to na pewno Gaja może jeszcze coś zrobić. Robin otworzyła usta, ale nie zdołała wydobyć głosu. Spróbowała ponownie i udało jej się wrzasnąć. Dzięki jakiejś sprzyjającej duchowej magii jej strach przekształcił się w gniew tak wielki, że wstrząsnął nią silniej niż podmuchy wiatru.
Читать дальше