– Piękny dzień – powiedziała. – Prawda?
– Sam nie wiem – odparł.
– Jak ty byś to zrobił?
– Nie zrobiłbym. Nie tu, nie w Waszyngtonie. To ich podwórko. Zaczekałbym na lepszą sposobność.
– Ja też – mruknęła. – Ale nie udało im się w Bismarck. Wall Street za dziesięć dni nic im nie da. A potem zaczyna się grudzień, kolejne święta i wreszcie inauguracja. Zaczyna brakować okazji. No i wiemy, że są teraz w mieście.
Reacher nie odpowiedział. Minęli Bannona siedzącego w samochodzie.
* * *
Gdy znaleźli się z powrotem pod schroniskiem, była punkt dwunasta. Stuyvesant stał przy wejściu, pozdrowił ich ostrożnym skinieniem głowy. Na dziedzińcu wszystko było gotowe. Ustawiono już stoły i pokryto śnieżnobiałymi, zwisającymi aż do ziemi obrusami. Na blatach ustawiono w szeregu podgrzewacze do jedzenia. Obok ułożono długie łyżki i chochelki. W zamykającej wąską przestrzeń ścianie otwierało się kuchenne okienko. Samo schronisko zamieniono w jadalnię. Policja rozstawiła blokady, tak by tłum skupiał się po lewej stronie dziedzińca. Następnie skręcał w prawo, przed stoły i znów w prawo, wzdłuż ściany, do środka przez drzwi. Froelich przydzielała kolejno pozycje wszystkim agentom. Czterech miało czekać przy wejściu na dziedziniec. Sześciu ustawić się rzędem przy podejściu do stołów. Kolejni zabezpieczali oba końce stołów od zewnątrz. Trzech patrolowało wyjście.
– No dobra, słuchajcie – zawołała Froelich. – Pamiętajcie, bardzo łatwo sprawiać pozory bezdomnego, ale bardzo trudno wyglądać dokładnie jak bezdomny. Obserwujcie ich stopy, czy mają porządne buty. Patrzcie na dłonie. Chcemy widzieć rękawiczki albo stary brud. Patrzcie na twarze, muszą być wychudzone, z zapadniętymi policzkami. Chcemy widzieć brudne włosy, włosy niemyte od miesiąca bądź roku. Ubrania klejące się do ciała. Jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał.
– W razie wątpliwości najpierw działajcie, potem myślcie – dodała Froelich. – Ja będę podawać jedzenie razem
z Armstrongami i osobistą ochroną. Polegamy na was. Liczymy, że nie przyślecie nam nikogo, kto się wam nie
spodoba.
Spojrzała na zegarek.
– Pięć po dwunastej – oznajmiła. – Jeszcze pięćdziesiąt
pięć minut.
Reacher przecisnął się z lewej strony stołów i stanął w wąskiej przestrzeni. Za sobą miał mur, po prawej mur, po lewej okna schroniska. Dalej po prawej podejście. Każdy człowiek, nim znajdzie się obok Armstronga, będzie musiał minąć czterech agentów przy wejściu i sześciu kolejnych. Dziesięć par podejrzliwych oczu. Przed sobą po lewej widział dalszy ciąg trasy. Trzech agentów czekało, by kierować ludzi do środka. Uniósł wzrok. Naprzeciwko wznosiły się magazyny. Pięciu wartowników na pięciu dachach. Crosetti pomachał. Reacher pozdrowił go gestem.
– W porządku? – spytała Froelich.
Stała naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu. Reacher się uśmiechnął.
– Skrzydełko czy nóżka? – spytał.
– My zjemy później – odparła. – Chcę, żebyście z Neagley kręcili się po dziedzińcu. Trzymaj się blisko zejścia, żeby wszystko widzieć.
– Dobra – odparł.
– Nadal sądzisz, że dobrze mi idzie?
Wskazał na lewo.
– Nie podobają mi się te okna – stwierdził. – Przypuść
my, że ktoś przeczeka całą kolejkę, zachowa się jak należy, spuszczając głowę, odbierze jedzenie, wejdzie do środka, usiądzie, a potem wyciągnie spluwę i zacznie strzelać
przez okno.
Froelich skinęła głową.
– Już o tym pomyślałam – oznajmiła. – Ściągnę tu trzech gliniarzy z kordonu. Ustawię w oknach twarzami do środka.
– To powinno wystarczyć – powiedział. – Dobra robota.
– I wszyscy włożymy kamizelki – dodała. – Wszyscy za stołem, łącznie z Armstrongami. Ponownie spojrzała na zegarek.
– Czterdzieści pięć minut. Chodź ze mną – poprosiła.
Razem wyszli na dziedziniec, na drugą stronę ulicy, gdzie czekał jej suburban zaparkowany w głębokim cieniu magazynu. Froelich otworzyła bagażnik, uniosła klapę. Cień i przyciemnione szyby sprawiły, że wewnątrz panował mrok. W bagażniku leżał starannie ułożony sprzęt, lecz tylne siedzenie było puste.
– Moglibyśmy wsiąść na chwilę – podsunął Reacher. -No wiesz, trochę się zabawić.
– Nie moglibyśmy.
– Twierdziłaś, że zabawa w pracy jest podniecająca.
– Chodziło mi o biuro.
– To zaproszenie?
Przez chwilę nie odpowiadała, w końcu wyprostowała się z uśmiechem.
– Jasne – rzekła. – Czemu nie. Może mi się spodoba.
Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
– Jasne – powtórzyła. – Gdy tylko Armstrong będzie bezpieczny, zrobimy to na biurku Stuyvesanta, żeby uczcić
sukces.
Nachyliła się, chwyciła kamizelkę, a potem ucałowała go w policzek. Następnie zawróciła i szybkim krokiem pomaszerowała z powrotem. Reacher zatrzasnął bagażnik, a Froelich zamknęła go pilotem z odległości dziesięciu metrów.
* * *
Trzydzieści minut przed czasem nałożyła kamizelkę, z powrotem naciągnęła kurtkę i sprawdziła wszystko przez radio. Poinformowała dowódcę policji, że może zacząć przepuszczać ludzi do wejścia. Uprzedziła media, że mogą już przyjść i włączyć kamery. Piętnaście minut przed godziną zero ogłosiła, że Armstrongowie już jadą.
– Wystawiajcie jedzenie – zawołała.
Personel kuchenny wyroił się na zewnątrz. Kucharze zaczęli sprawnie podawać sobie przez okno kolejne naczynia. Reacher stanął pod ścianą schroniska tuż obok stołów, po stronie publicznej. Oparł plecy o cegły pomiędzy kuchennym okienkiem i pierwszym oknem jadalni. Z tego miejsca będzie miał widok wprost na kolejkę oczekujących. Lekki zwrot głowy w lewo pozwoli mu sprawdzić nadchodzących ludzi. Po prawej miał przestrzeń za stołami. Ludzie będą musieli go omijać, dźwigając talerze. Chciał ich widzieć z bliska. Neagley stała dwa metry dalej między koziołkami. Froelich nerwowo krążyła obok niej, po raz setny sprawdzając wszystkie szczegóły.
– Zaraz tu będą – powiedziała do mikrofonu na przegubie. – Kierowca twierdzi, że jeszcze dwie przecznice. Wy
na dachu, widzicie ich?
Wysłuchała odpowiedzi w słuchawce.
– Dwie przecznice – powtórzyła.
Personel kuchenny skończył napełniać podgrzewacze i zniknął. Reacher nie widział konwoju, zasłaniały go mury. Słyszał jednak narastający szum potężnych silników, odgłos szerokich opon podjeżdżających szybko, gwałtownie zwalniających. Obok bramy przejechał radiowóz, potem suburban, wreszcie limuzyna cadillac, która zatrzymała się tuż obok. Jeden z agentów otworzył drzwi. Ze środka wysiadł Armstrong, odwrócił się, podał dłoń żonie. Kamerzyści ruszyli naprzód. Armstrongowie przez chwilę stali przy drzwiach limuzyny, uśmiechając się do kamer. Pani Armstrong była wysoką jasnowłosą kobietą, której przodkowie paręset lat temu przybyli wprost ze Skandynawii. Na sobie miała odprasowane dżinsy i grubą puchową kurtkę, o rozmiar za dużą, by pomieścić kamizelkę kuloodporną. Wylakierowane włosy otaczały jasną twarz. Widać było, że nie czuje się zbyt dobrze w dżinsach, jakby przywykła do innych strojów.
Armstrong także miał na sobie dżinsy, on jednak zachowywał się, jakby się w nich urodził. Do tego włożył czerwoną, kraciastą, ciasno zapiętą kurtkę, nieco zbyt małą, by ukryć przed okiem fachowca zarys kamizelki. Głowę miał gołą, włosy starannie zaczesane. Agenci z ochrony osobistej towarzyszyli im w drodze na dziedziniec. Kamery kręciły całą scenę. Członkowie ochrony byli ubrani podobnie jak Froelich: czarny dżins, czarne nylonowe kurtki, pod nimi kamizelki. Dwaj mieli na nosach okulary przeciwsłoneczne, jeden na głowie czarną czapkę. W uszach wszystkich
Читать дальше