Nie, pomyślał Wyatt Gillette. Życie to jedna wielka hakerka.
Na wschodnim krańcu Doliny Krzemowej pulchny piętnastolatek walił wściekle w klawiaturę, wpatrując się przez grube okulary w ekran monitora. Uczeń siedział w sali komputerowej Szkoły im. św. Franciszka w San José, szacownej, prywatnej placówki edukacyjnej dla chłopców.
Nazwa pomieszczenia nie najlepiej oddawała jednak jego charakter. Owszem, stały tu komputery. Ale zdaniem uczniów słowo „sala” brzmiało trochę ryzykownie. Wciśnięta w głąb piwnicy, z zakratowanymi oknami, wyglądała zupełnie jak cela. Może kiedyś naprawdę nią była; ta część budynku miała dwieście pięćdziesiąt lat, a plotka głosiła, że w właśnie tu słynny misjonarz z Kalifornii, ojciec Junípero Serra, głosił ewangelię wśród rdzennych mieszkańców Ameryki, obnażając ich do pasa i chłoszcząc, dopóki nie uznali Jezusa. Starsi uczniowie opowiadali wesoło młodszym, że niektórzy nieszczęśnicy nie przeżyli swego nawrócenia i ich duchy błąkały się po celach… salach takich jak ta.
Jamie Turner, chłopiec, który w tej chwili miał w pogardzie duchy i stukał w klawisze z zawrotną prędkością, był ciemnowłosym, fajtłapowatym drugoklasistą. Nigdy nie uzyskiwał ocen niższych niż dziewięćdziesiąt dwa punkty i mimo że do końca semestru pozostały jeszcze dwa miesiące, przeczytał już wszystkie lektury i napisał wszystkie prace z wszystkich przedmiotów. Miał najwięcej książek ze wszystkich uczniów świętego Franciszka, przeczytał po pięć razy książki o Harrym Potterze, osiem razy „Władcę pierścieni” i sam nie pamiętał ile wszystkie dzieła wizjonera świata komputerów i fantastyki naukowej, Williama Gibsona.
Stukot klawiszy brzmiał w małym pomieszczeniu jak stłumiona kanonada broni maszynowej. Jamie usłyszał za sobą jakieś skrzypnięcie. Obejrzał się szybko. Nikogo.
Potem trzask. I cisza. I gwizd wiatru.
Cholerne duchy… Pieprzyć je. Przecież nie można przerwać pracy.
Jamie Turner poprawił ciężkie okulary na nosie i wrócił do swego zajęcia. Przez okratowane okno sączyło się szare światło mglistego dnia. Jego koledzy biegali po boisku, krzyczeli, śmiali się i zdobywali bramki. O wpół do dziesiątej zaczęła się lekcja wuefu. Jamie miał teraz na niej być, a Booty’emu na pewno nie spodobałoby się, że się tu chowa.
Ale Booty o niczym nie wiedział.
Nie żeby Jamie nie lubił dyrektora szkoły. Naprawdę nie o to chodziło. Trudno nie lubić kogoś, kto tak się o niego troszczył.(W przeciwieństwie do, na przykład… rodziców Jamiego. „Synu, zobaczymy się dwudziestego trzeciego… chwileczkę, och, nie. Twoja matka i ja mamy coś w planach. Przyjedziemy pierwszego albo siódmego. Na pewno. Całujemy cię, pa”). Paranoja Booty’ego była jednak nie do zniesienia. Zamykanie drzwi na noc, wszystkie te cholerne alarmy i zabezpieczenia, ciągłe kontrolowanie uczniów.
I na przykład nie pozwalał uczniom chodzić na zupełnie bezpieczne koncerty rockowe w towarzystwie starszych i odpowiedzialnych braci, jeśli rodzice nie podpiszą jakiegoś świstka, a kto mógł wiedzieć, gdzie są ci pieprzeni rodzice, nie mówiąc już o możliwości nakłonienia ich do poświęcenia kilku chwil na podpisywanie czegoś i odsyłanie faksem w stosownym czasie, choćby nie wiadomo o jak ważną rzecz chodziło.
Całujemy cię, pa…
Teraz jednak Jamie brał sprawy we własne ręce. Jego brat Mark, inżynier dźwięku w sali koncertowej w Oakland, powiedział Jamiemu, że jeżeli uda mu się uciec dziś wieczorem ze szkoły, weźmie go na koncert Santany, a być może zdobędzie przepustki na nieograniczony wstęp za kulisy. Jeżeli jednak nie wyrwie się ze Świętego Franciszka przed wpół do siódmej, brat będzie musiał jechać do pracy sam. Stawienie się o wyznaczonej godzinie stanowiło nie lada kłopot. Ucieczka ze szkoły nie miała bowiem nic wspólnego ze scenami w starych filmach, w których uczniowie spuszczali się po linie z powiązanych prześcieradeł. Szkoła im. św. Franciszka wyglądała wprawdzie jak stary hiszpański zamek, lecz była wyposażona w najnowocześniejszy system zabezpieczeń.
Naturalnie, Jamie mógł się wydostać ze swojego pokoju, którego nawet w nocy nie zamykano na klucz (szkoła im. św. Franciszka nie była przecież więzieniem). Mógł też wyjść z budynku przez wyjście pożarowe – pod warunkiem że uda mu się unieruchomić alarm. Ale wciąż przebywałby na terenie szkoły – otoczonej wysokim na dwanaście stóp kamiennym murem zwieńczonym drutem kolczastym. Tej przeszkody nikt już nie mógł pokonać – przynajmniej nie on, pucołowaty cybermaniak, który nie cierpiał wysokości – chyba że udałoby się złamać kod dostępu do jednej z bram wychodzących na ulicę. Dlatego właśnie usiłował włamać się do pliku z hasłem dostępowym Herr Fuhrera Booty’ego, przepraszam, pana doktora pedagogiki Willema C. Boethe’a.
Na razie zupełnie gładko udało mu się wejść do komputera Booty’ego i ściągnąć plik z hasłem (szczęśliwie opatrzonego nazwą „kody zabezpieczeń”. Supersubtelnie, Booty!). Oczywiście w pliku zapisana była zaszyfrowana wersja hasła, którą należało jeszcze rozszyfrować. Ale wolny składak Jamiego mozoliłby się z tym zadaniem strasznie długo, więc chłopiec włamywał się do najbliższego stanowiska, szukając na tyle mocnej maszyny, żeby zdążyła złamać kod przed magiczną godziną.
Jamie wiedział, że na początku swojego istnienia Internet był dużą siecią akademicką, która miała ułatwić wymianę naukową, a nie utajniać informacje. Pierwsze instytucje połączone Siecią – uczelnie – miały o wiele gorsze zabezpieczenia niż agencje rządowe i korporacje, które zaistniały w Internecie znacznie później.
Zapukał więc do wirtualnych wrót pracowni komputerowej College’u Inżynierii Północnej Kalifornii, który powitał go pytaniem:
Nazwa użytkownika?
Jamie wstukał: Użytkownik.
Hasło?
Odpowiedź: Użytkownik.
Ekran wyświetlił komunikat:
Witaj, Użytkownik.
Hm, dwa z minusem za zabezpieczenia, pomyślał z przekąsem Jamie i zaczął przeglądać katalog główny, aż znalazł w sieci szkoły jakiś duży superkomputer, prawdopodobnie starego Craya. W tym momencie maszyna obliczała wiek Wszechświata. Ciekawe, ale nie tak czadowe jak Santana, pomyślał Jamie. Odsunął projekt astronomiczny na bok i załadował napisany przez siebie program o nazwie „Cracker”, który zaczął się mozolić nad wyłuskaniem z pliku Booty’ego hasła w języku angielskim. Właśnie…
– Och, niech to jasna cholera – powiedział w języku, którego nigdy nie słyszano z ust Booty’ego. Znowu zawiesił mu się komputer.
Ostatnio zdarzyło się to już kilka razy, a Jamie nie wiedział dlaczego, co doprowadzało go do szału. Znał komputery na wylot, jednak nie potrafił znaleźć przyczyny blokad swojej maszyny. Dziś nie miał czasu w tym grzebać, musiał przecież zdążyć przed wpół do siódmej. Mimo to zapisał kolejne zawieszenie w swoim notatniku jak przystało na porządnego i pilnego hakera, po czym zrestartował system i ponownie zalogował się do Sieci.
Zajrzawszy do Craya, stwierdził, że komputer college’u cały czas pracował nad plikiem Booty’ego, używając jego „Crackera”, chociaż Jamie się rozłączył.
Mógłby…
– Pan Turner, pan Turner – rozległ się niedaleko czyjś głos. – Cóż tu porabiamy?
Na jego dźwięk Jamie skamieniał z strachu. Zdołał jednak zachować na tyle przytomności umysłu, by wcisnąć Alt i F6, zanim dyrektor Booty zdążył się zbliżyć do terminalu, człapiąc wolno w swych butach na gumowej podeszwie.
Читать дальше