Miał również świadomość, że to decydująca bitwa, w której stawką jest los jego armii – a nawet całego narodu.
Wcale nie wyolbrzymiał wagi swego dylematu. Ernst wiedział bowiem o Niemczech coś, z czego niewielu zdawało sobie sprawę lub miało odwagę głośno przyznać: że Hitler nie utrzyma się długo przy władzy.
Fiihrer miał zbyt wielu wrogów, w kraju i poza jego granicami. Był Cezarem, był Makbetem, był Ryszardem. Zanim spali się w ogniu szaleństwa, zostanie usunięty, zamordowany albo nawet zginie z własnej ręki (jego napady szału bywały zdumiewające), a wówczas wielką pozostawioną przez niego pustkę zajmą inni. I nie będzie to Góring; żądza dusz wraz z żądzą ciał doprowadziłyby go wkrótce do upadku. Ernst miał przeczucie, że po odejściu obu przywódców (a także Goebbelsa, który uschnie z tęsknoty za utraconą miłością, Hitlerem) ruch narodowych socjalistów obumrze, a pojawi się jakiś pruski polityk, centrysta – następny Bismarck, być może o imperialnych ambicjach, ale błyskotliwy, obdarzony rozsądkiem mąż stanu.
I być może Ernst przyłoży rękę do tej transformacji. Bo pomijając pocisk czy bombę – jedyne prawdziwe zagrożenie dla Adolfa Hitlera i partii stanowiła armia niemiecka.
W czerwcu 1934 roku Hitler i Góring wymordowali lub aresztowali większość dowództwa SA podczas Nocy Długich Noży. Uznano, że czystka jest konieczna, by uspokoić regularną armię, która zaczęła być zazdrosna o wielką milicję brunatnych koszul. Mając do wyboru hordę bandytów i niemieckie wojsko – spadkobierców dziewiętnastowiecznych batalionów Hohenzollernów – Hitler bez wahania wybrał tych drugich. Dwa miesiące później, po śmierci prezydenta Hindenburga, Hitler wykonał dwa ruchy w celu umocnienia swojej pozycji. Najpierw ogłosił się najwyższym wodzem narodu. Po drugie – znacznie ważniejsze – zażądał od niemieckich sił zbrojnych złożenia osobistej przysięgi wierności.
De Tocqueville powiedział kiedyś, że w Niemczech nigdy nie będzie rewolucji, ponieważ nie dopuści do niej policja. Nie, Hitler nie obawiał się powszechnego powstania; bał się jedynie armii.
Ernst od zakończenia wojny poświęcił swoje życie nowemu, oświeconemu wojsku. Armii, która ochroni Niemcy i obywateli przed wszystkimi zagrożeniami, może ostatecznie przed samym Hitlerem.
Hitler jednak nadal urzędował i Ernst nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie autora wiadomości, która niepokoiła go jak dobiegający z głębi nocy łoskot kolumn pancernych.
Płk. Ernst. Czekam na raport…
Miał nadzieję, że przygotowywana przez Góringa intryga nie będzie miała dalszego ciągu, ale arkusik peluru dowodził, że był w błędzie. Zrozumiał, że musi działać szybko, aby się przygotować i odeprzeć atak.Po długich deliberacjach pułkownik podjął decyzję. Wsunął list do kieszeni, wstał zza biurka i opuścił gabinet, informując sekretarkę, że wróci za pół godziny.
Przeszedł jednym korytarzem, potem następnym, mijając wszechobecnych robotników budowlanych pracujących w starym, zakurzonym budynku nawet w soboty. Budowa stała się metaforą nowych Niemiec – kraj odradzał się z popiołów postanowień wersalskich, rekonstruując się zgodnie z często cytowaną filozofią Hitlera „podporządkowania zasadom narodowego socjalizmu” wszystkich obywateli i instytucji.
Minął jeszcze jeden korytarz, przechodząc pod portretem przedstawiającym półprofil surowego Fiihrera, który spoglądał gdzieś wysoko, jak gdyby patrzył na swą wizję narodu.
Ernst wyszedł wprost w gorący wiatr rozgrzanego popołudnia niosący drobinki piasku.
– Heil, panie pułkowniku.
Skinął głową dwóm wartownikom uzbrojonym w mauzery z bagnetami. Rozbawiło go pozdrowienie. Zwyczajowo do wszystkich osób z kręgów rządowych zwracano się pełnym tytułem, ale „panie pełnomocniku” brzmiałoby śmiesznie i niezręcznie.
Szedł Wilhelmstrasse, mijając Voss Strasse i Prinz Albrecht Strasse, gdzie rzucił okiem w prawo na budynek numer 8 – siedzibę gestapo w dawnym hotelu i szkole rękodzielnictwa. Idąc dalej na południe, dotarł do swojej ulubionej kawiarni, gdzie zamówił kawę. Po chwili wstał od stolika i poszedł do budki telefonicznej. Podał numer telefonistce, wrzucił do aparatu kilka fenigów i usłyszał w słuchawce kobiecy głos:
– Dzień dobry.
– Mówię z panią Keitel?
– Nie, proszę pana. Tu gosposia.
– Czy jest profesor Keitel? Mówi Reinhard Ernst.
– Proszę chwileczkę zaczekać. Wkrótce odezwał się cichy męski głos:
– Dzień dobry, pułkowniku. Dobry, choć upalny.
– Rzeczywiście, Ludwigu… Musimy się zobaczyć. Jeszcze dziś. Wynikła pilna sprawa w związku z badaniami. Możesz mi poświęcić trochę czasu?
– Pilna?
– Wyjątkowo. Mógłbyś przyjść do mojego gabinetu? Czekam na pewne informacje z Anglii i muszę zostać za biurkiem. Odpowiada ci czwarta?
– Tak, oczywiście.
Odłożył słuchawkę i wrócił wypić kawę.
Musiał się uciekać do tak absurdalnych sposobów, aby znaleźć telefon, którego nie kontrolowali zausznicy Góringa. Widziałem wojnę od środka i z zewnątrz, pomyślał. Pole bitwy jest straszne, niewypowiedzianie straszne. Ale jakże czysta, niemal anielsko nieskalana jest wojna w porównaniu z walką, w której przeciwnik nie staje naprzeciw ciebie, ale czai się z boku.
Pokonując dwudziestopięciokilometrową trasę z centrum Berlina do wioski olimpijskiej szeroką, idealnie gładką szosą, taksówkarz pogwizdywał radośnie, dzieląc się z Paulem Schumannem nadzieją, że podczas igrzysk czeka go mnóstwo dobrze płatnych kursów.
Nagle mężczyzna zamilkł, ponieważ w radiu rozległa się podniosła muzyka klasyczna; opel był wyposażony w dwa aparaty, jeden służył do odbierania zamówień od dyspozytora, drugi do transmisji publicznych.
– Beethoven – zauważył kierowca. – Grają przed oficjalnymi wystąpieniami. Posłuchamy.
W chwilę później muzyka ucichła i odezwał się surowy, zdecydowany głos:
– Po pierwsze, lekceważenie problemu infekcji jest niedopuszczalne; należy zrozumieć, że zdrowie będzie zależało i zależy od sposobu leczenia nie tylko objawów choroby, ale także jej źródła. Wystarczy spojrzeć na zanieczyszczoną, mętną i nieruchomą wodę stawu, gdzie lęgną się zarazki. Ale rwąca rzeka nie jest dobrym środowiskiem dla takich zagrożeń. W ramach naszej kampanii będziemy nadal szukać stojących wód i osuszać je, odbierając możliwość rozmnażania zarazkom oraz muchom i komarom, które je przenoszą. Ponadto…
Paul słuchał jeszcze przez chwilę, lecz znudziła go monotonna gadanina. Wyłączył się, skupiając uwagę na skąpanych w słońcu uroczych przedmieściach, na domach i gospodach, których było coraz mniej, im dalej na zachód. Taksówkarz zjechał z hamburskiej drogi i zatrzymał się przed głównym wejściem do wioski olimpijskiej. Paul zapłacił, a kierowca podziękował drgnieniem brwi i milczał, słuchając w skupieniu płynących z radia słów. Paul zastanawiał się, czy go poprosić, by zaczekał, lecz uznał, że rozsądniej będzie wrócić do miasta z kimś innym.W wiosce panował popołudniowy upał. Wiatr miał słony, oceaniczny zapach, ale był suchy jak pieprz i niósł drobny piasek. Paul pokazał przepustkę i ruszył w głąb terenu równiutkim chodnikiem; minął rzędy stojących w równiutkich rzędach drzew, które wyrastały z okrągłych, wyłożonych ściółką klombów, otoczonych idealnie zieloną trawą. Na gorącym wietrze dumnie łopotała niemiecka flaga: czerwono-biało-czarna.
Ach, na pewno pan wie…
Ominął recepcję, gdzie urzędował niemiecki żołnierz, i tylnymi drzwiami wszedł do budynku. W swoim pokoju przebrał się, wrzucając zieloną marynarkę do kosza na brudną bieliznę – nie miał pod ręką studzienki ściekowej – po czym włożył spodnie z kremowej flaneli, tenisową koszulę i jasny sweter w warkocze. Uczesał się inaczej niż poprzednio – na bok. Puder zdążył się już zetrzeć, ale na to nie mógł nic poradzić. Gdy przestępował próg z walizką w ręce i torbą na ramieniu, usłyszał wołanie:
Читать дальше