Kufel Webbera był pusty; Paul wypił ćwierć zawartości swojego. Zawołał do Liesl:
– Tylko jedno, dla mnie nie.
Znikając za kotarą oddzielającą salę od baru, kelnerka rzuciła Paulowi kolejne spojrzenie pełne uwielbienia. Blask w oczach i jej szczupła figura przypominały mu Marion. Zastanawiał się, jak się czuje, co teraz robi – w Nowym Jorku było sześć albo siedem godzin wcześniej. Zadzwoń do mnie, powiedziała mu podczas ostatniej rozmowy, sądząc, że wyjeżdża w interesach do Detroit. Paul dowiedział się, że można stąd było zadzwonić na drugą stronę Atlantyku, ale minuta rozmowy kosztowała prawie pięćdziesiąt dolarów. Poza tym żaden profesjonalny żołnierz mafii nie zostawia tak czytelnych wskazówek co do swojego miejsca pobytu.
Spojrzał na nazistów wśród publiczności: kilku esesmanów albo żołnierzy w nieskazitelnych czarnych lub szarych mundurach, paru biznesmenów. Większość była lekko podchmielona, niektórzy już poważnie wstawieni. Wszyscy dzielnie się uśmiechali, ale wydawali się znudzeni oglądaniem tańca erotycznego zupełnie pozbawionego erotyzmu.
Zjawiła się Liesl, niosąc dwa piwa. Jedno postawiła przed Webberem, którego zdawała się nie zauważać, a do Paula powiedziała:
– Możesz zapłacić za piwo kolegi, ale to jest ode mnie w prezencie. – Ujęła jego dłoń i położyła na uchu kufla. – Dwadzieścia pięć fenigów.
– Dziękuję – odrzekł, zdając sobie sprawę, że za resztę z pięciu marek mógłby kupić cały antałek. Tym razem dał jej markę.
Zadygotała z radości, jak gdyby Paul wsunął jej na palec brylantowy pierścionek. Liesl pocałowała go w czoło.
– Na zdrowie – powiedziała i odeszła od stolika.
– Ach, dostał pan zniżkę dla stałych klientów. Ja muszę płacić pięćdziesiąt. Oczywiście większość cudzoziemców płaci markę siedemdziesiąt pięć.
Webber osuszył trzeci kufel, rękawem otarł pianę z wąsów i wyciągnął paczkę cygar.
– Są obrzydliwe, ale nawet je lubię. – Podsunął cygara Paulowi, który pokręcił głową. – To kapuściane liście nasączone wywarem z tytoniu i nikotyną. Ciężko dziś znaleźć prawdziwe cygara.
– Czym się pan zajmuje? – spytał Paul. – Poza importem wina. Webber zaśmiał się, spoglądając na niego z fałszywą skromnością. Wciągnął gryzący dym, po czym powiedział z namysłem:
– Robię wiele różnych rzeczy. Przede wszystkim zdobywam i sprzedaję trudno dostępne rzeczy. Ostatnio jest popyt na towary wojskowe. Oczywiście nie mówię o broni. Ale insygnia, manierki, pasy, buty, mundury. Wszyscy w Niemczech uwielbiająmundury. Kiedy mężczyźni są w pracy, ich żony wychodzą do miasta i kupują im mundury, nawet jeśli nie mają szarży ani nie należą do żadnej organizacji. Dzieci też noszą mundury. Zupełnie małe! Ordery, baretki, galony, naszywki. Sprzedaję je też rządowi dla prawdziwych żołnierzy. Znowu mamy pobór. Nasza armia ciągle się rozrasta. Potrzebują mundurów, a tkaninę trudno zdobyć. Mam swoich ludzi, od których dostaję mundury, trochę je zmieniam i sprzedaję wojsku.
– Kradnie je pan z jednego źródła rządowego i sprzedaje innemu.
– Ach, panie Johnie Dillinger, bardzo pan zabawny. – Webber zatrzymał wzrok na kimś po drugiej stronie sali. – Chwileczkę… Hans, chodź do nas, Hans!
Obok stolika zjawił się mężczyzna w smokingu. Spojrzał podejrzliwie na Paula, lecz Webber zapewnił go, że to przyjaciel, a potem rzekł:
– Udało mi się zdobyć trochę masła. Chciałbyś?
– Ile?
– Ile masła czy ile kosztuje?
– Jedno i drugie, rzecz jasna.
– Dziesięć kilo. Siedemdziesiąt pięć marek.
– Jeżeli ma być tak samo jak ostatnio, to znaczy, że masz sześć kilo masła i cztery oleju węglowego, smalcu i żółtego barwnika. Za sześć kilo masła to za dużo.
– To wymienię masło na dwie skrzynki francuskiego szampana.
– Jedną.
– Jedna skrzynka za dziesięć kilo? – Webber wyglądał na oburzonego.
– Sześć, mówiłem już, sześć.
– Osiemnaście butelek.
Wzruszając ramionami, szef sali oświadczył:
– Zgoda, jeżeli dodasz więcej barwnika. W zeszłym miesiącu kilkunastu gości nie chciało jeść twojego białego masła. I trudno im to mieć za złe.
Gdy Hans się oddalił, Paul dokończył piwo i wyciągnął chesterfielda, znów trzymając paczkę pod stolikiem, by nikt nie zauważył amerykańskiej marki. Udało mu się zapalić papierosa dopiero za czwartym razem; tanie firmowe zapałki wciąż się łamały.
Webber wskazał je ruchem głowy.
– Tego im nie dostarczam, przyjacielu. Proszę nie mieć do mnie pretensji.
Paul głęboko zaciągnął się chesterfieldem i zapytał:
– Dlaczego mi pomagasz, Otto?
– Bo był pan w potrzebie, oczywiście.
– Dobry uczynek, co? – Paul uniósł brew. Webber pogładził wąsy.
– No dobrze, powiem szczerze: w dzisiejszych czasach trzeba wkładać w szukanie okazji więcej wysiłku niż kiedyś.
– I ja mam być tą okazją.
– Kto to wie, panie Johnie Dillinger? Może nie, może tak. Jeżeli nie, to nic nie straciłem, tylko przez godzinę piłem piwo z nowym przyjacielem, a to przecież żadna strata. Jeżeli tak, to może obaj na tym skorzystamy. – Wstał, podszedł do okna i wyjrzał zza grubej zasłony. – Chyba może pan już bezpiecznie wyjść… Cokolwiek pan robi w naszym ruchliwym mieście, trafił pan chyba na właściwego człowieka. Znam tu wiele osób, w ważnych miejscach – nie, nie chodzi mi o tych na samej górze. Mam na myśli ludzi, których dobrze znać w naszej branży.
– Jakich ludzi?
– Małych, nieważnych ludzi ulokowanych we właściwych miejscach. Słyszał pan dowcip o mieście w Bawarii, w którym wiatrowskaz wymieniono na urzędnika? Dlaczego? Bo urzędnicy zawsze lepiej wiedzą, skąd wiatr wieje. Cha, cha! – Roześmiał się hałaśliwie. Po chwili spoważniał i wychylił resztkę piwa. – Prawdę mówiąc, to ja tu umieram. Z nudów. Tęsknię za dawnymi czasami. Niech mi pan zostawi wiadomość albo wpadnie mnie odwiedzić. Zwykle tu przesiaduję. W tej sali albo przy barze. – Zapisał adres na serwetce i podał Paulowi.
Rzuciwszy okiem na karteczkę, Paul zapamiętał adres i oddał serwetkę. Webber obserwował go uważnie.
– Wyjątkowo pan bystry jak na dziennikarza sportowego. Podeszli do drzwi. Paul podał mu rękę.
– Dziękuję, Otto.
Już na ulicy Webber powiedział:
– Zegnam pana, przyjacielu. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. – Potem skrzywił się niezadowolony. – A ja? Wyruszam na poszukiwanie żółtego barwnika. Takie mam teraz życie. Smalec i żółty barwnik.
Siedząc w swoim przestronnym gabinecie w kancelarii, Reinhard Ernst jeszcze raz przebiegł wzrokiem skreśloną niedbałym pismem notatkę.
Płk. Ernst.
Czekam na raport w sprawie Badań Waltham, który obiecał pan przygotować. Zarezerwowałem czas w poniedziałek, aby go przejrzeć.
Adolf Hitler
Przetarł okulary w drucianych oprawkach i nałożył je z powrotem. Zastanawiał się, co rozchwiane litery mogą zdradzać o ich autorze. Charakterystyczny był zwłaszcza podpis. „Adolf” wyglądało jak ścieśniona błyskawica; „Hitler” było czytelniejsze, ale zagadkowe i gwałtownie opadało w prawo.
Ernst obrócił się na krześle i popatrzył w okno. Czuł się jak dowódca armii, który wie, że wróg już się zbliża i lada chwila zaatakuje, lecz nie ma pojęcia, z której strony nastąpi uderzenie, jaką wróg wybierze taktykę, jaką dysponuje siłą, gdzie wyznaczy linie natarcia, gdzie zastosuje manewr oskrzydlający.
Читать дальше