Rozległ się najgłośniejszy ze wszystkich huk, po którym w salonie zapadła cisza.
Dylan starał się skupić na zręczności, z jaką dziesięcioletni Shep zmienia chaos w obraz szczeniaków w koszu. Miał nadzieję, że zdoła nie dopuścić do siebie wspomnień ostatniej fazy inscenizacji, nad którą musiał teraz pracować Proctor.
Jak było do przewidzenia, nie udało mu się.
Chcąc zasugerować, że początkowo poza kradzieżą intruz zamierzał także dokonać gwałtu, Proctor szarpnął bluzkę Blair O'Conner, odrywając guziki od szyi do pasa. Chcąc zasugerować, że ofiara broniła się przed wykorzystaniem seksualnym i została zastrzelona, przypadkiem lub celowo, przez rozwścieczonego oporem napastnika, Proctor zdarł z niej stanik, zrywając jedno ramiączko i obnażając piersi.
Dokonawszy tego poniżającego aktu, wszedł do jadalni zaczerwieniony z wysiłku.
Jeżeli Dylan był kiedykolwiek zdolny dokonać mordu, to właśnie w tej chwili. Miał ochotę, ale brakowało mu możliwości. Jego pięści stanowiły dla Proctora nie większe zagrożenie niż chmura dymu. Gdyby nawet przybył tu uzbrojony w rewolwer, kula przebiłaby Proctora, nie naruszając ani jednego włókna jego ciała.
Przystając na progu, morderca przyjrzał się dziesięcioletniemu Shepowi, który siedział przy stole nieświadomy, że ma publiczność. Otarł czoło chustką.
– Czujesz mój pot, chłopcze?
Palce chwytały kolejne fragmenty, ręce śmigały, niedokończone szczeniaki powoli zyskiwały pełną formę, ale Shepherd nie odpowiedział na pytanie.
– Śmierdzę czymś gorszym niż pot, co? Zdradą. Śmierdzę tak od pięciu lat i zawsze będę tak śmierdział.
Jego dramatyzujący masochizm rozwścieczył Dylana, ponieważ tak samo jak poprzedniego wieczoru w motelu w słowach Proctora nie było ani grama szczerości, a nędznik po prostu użalał się nad sobą, nazywając to odważną autoanalizą.
– Teraz śmierdzę jeszcze tym. – Przyglądał się przez chwilę, jak ten, który sam stanowił nie lada łamigłówkę, pracuje nad łamigłówką obrazkową, po czym rzekł: – Co za parszywe życie. Pewnego dnia, chłopcze, stanę się twoim wybawieniem, a ty może staniesz się moim.
Proctor opuścił pokój i dom, wychodząc w ciemność dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku i rozpoczynając swą podróż do tak zwanego wybawienia i śmierci w płomieniach, która nastąpiła dziesięć lat później w Arizonie.
Na pochylonej nad układanką twarzy Shepherda zalśniły łzy, lecz zjawiły się tak cicho jak rosa na trawie.
– Chodźmy stąd – powiedziała Jilly. – Shep? – zwrócił się Dylan do brata.
Starszy Shepherd, który trząsł się z emocji, ale nie płakał, wciąż patrzył na młodszego siebie. Nie odpowiedział od razu, lecz gdy brat jeszcze dwa razy odezwał się do niego, odrzekł:
– Zaraz. Nie oślizło-krwawy film Davida Cronenberga. Zaraz.
Chociaż przypuszczalnie nie wykorzystywali teleportacji jako takiej i choć mechanizm ich przenoszenia w czasie i przestrzeni wciąż nie przestawał go zdumiewać, Dylan potrafił sobie wyobrazić mnóstwo błędów, jakie mogli popełnić podczas podróży, niemal tak nieprzyjemnych jak te z „Muchy". Gdyby przypadkiem złożyli się na autostradzie przed pędzącym peterbiltem, byłoby to bolesne doświadczenie.
– Zaczekajmy, aż Shep będzie pewny, że zrobi to dobrze. Tu kawałek złotej sierści, tam koniec czarnego pyska, tam znowu ciekawskie oko: choć czas zdawał się dłużyć w nieskończoność, ręce chłopca poruszały się błyskawicznie, zmierzając do ostatecznego rozwiązania.
– W porządku – odezwał się starszy Shepherd po kilku minutach.
– W porządku? Czyli możemy iść? – upewnił się Dylan. – W porządku. Możemy iść, ale nie możemy zostawić. – Nie możemy zostawić? – powtórzył zdumiony Dylan. – Czegoś – dokończył Shep.
Pierwsza, co ciekawe, zrozumiała go Jilly.
– Możemy iść, ale nie możemy czegoś zostawić. Jeżeli nie będziemy mieć wszystkiego, co przynieśliśmy, Shep nie będzie nas mógł złożyć z przeszłości. Zostawiłam w kuchni torebkę i laptop.
Wycofali się z jadalni, opuszczając płaczącego młodszego Shepa z ostatnimi elementami układanki w rękach.
Chociaż Dylan czuł kształt włącznika, dotykając go, wiedział, że nie potrafi zapalić jarzeniówek w kuchni, tak jak nie potrafił zatrzymać kuli. W mroku kuchni nie widział, czy torebka i laptop, które Jilly zostawiła na stole, leżą w takich samych atramentowych plamach, jakie przesuwały się niczym cienie ich stóp i rozlewały na wszystkich przedmiotach z przeszłości, których usiłowali dotknąć, ale przypuszczał, że wszystko z ich czasów znaczy swój ślad czarnymi kałużami.
Zarzucając na ramię torebkę i chwytając laptop, Jilly powiedziała:
– Mam. Możemy iść.
Gdy otworzyły się drzwi kuchenne, obróciła się na pięcie, jak gdyby była przekonana, że ujrzy nabuzowanych steroidami osiłków, lubujących się w wyważaniu drzwi i tłuczeniu okien, którzy złożyli się do Kalifornii prosto z Holbrook w stanie Arizona i cofnęli się na dodatek w czasie.
Dylan nie zdziwił się, widząc na progu drzwi młodszego siebie. Dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku miał wieczorne zajęcia na Uniwersytecie Kalifornii w Santa Barbara. Do szkoły i z powrotem podwoził go kolega, który niecałe dwie minuty temu wysadził go na końcu długiego podjazdu.
Dylan zdumiał się jednak, widząc, jak niedługo po morderstwie wrócił do domu. Zerknął na zegarek, a potem spojrzał na cyferblat w brzuchu ceramicznej świnki. Gdyby tamtego lutowego wieczoru zjawił się w domu pięć minut wcześniej, spotkał-by wychodzącego Lincolna Proctora. Gdyby zjawił się szesnaście minut wcześniej, być może zostałby zastrzelony – ale niewykluczone, że mógłby zapobiec morderstwu matki. Szesnaście minut.
Nie chciał myśleć o tym, co mogłoby się stać. Nie miał odwagi.
Dziewiętnastoletni Dylan O'Conner zamknął za sobą drzwi i nie zapalając światła, przeszedł przez zaskoczoną Jilly Jackson. Położył na stole parę książek i skierował się do jadalni.
– Złóż nas stąd, Shep – powiedział Dylan.
W jadalni młodszy Dylan rzekł do młodszego Shepherda: – Cześć, bracie, poznaję po zapachu, że dzisiaj ciasto.
– Złóż nas do domu, Shep. Do naszych czasów. Drugi Dylan w pokoju obok zapytał:
– Płaczesz? Hej, co jest, bracie?
Gdyby usłyszał własny przepełniony bólem krzyk, jaki wydal na widok ciała matki, mogłoby to przepełnić miarę.
– Shep, zabierz nas stąd, do diabla.
Ciemna kuchnia złożyła się i oddaliła. Wokół nich zaczęło się składać nowe jasno oświetlone miejsce. Zdjęty paranoicznym lękiem, Dylan zastanawiał się, czy fantastyczna sztuczka Shepherda ogranicza się tylko do podróżowania w czasie i przestrzeni, czy może obejmuje wymiary nieznane dla żywych. Być może popełnił błąd, mówiąc „do diabla" na chwilę przed opuszczeniem roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego.
3 6 Kalejdoskop się zakręcił. Ciemność zniknęła, a w jej miejscu wokół Jilly złożyła się zalana słońcem kuchnia i każdy detal wskoczył na swoje miejsce.
Nie pachniało świeżo upieczonym ciastem. Pod nogami nie połyskiwały czarne kałuże energii.
Uśmiechnięta ceramiczna świnka na ścianie podtrzymywała raciczkami tarczę zegara, która pokazywała godzinę 1.20, dwadzieścia cztery minuty po tym, jak złożyli się z oblężonego pokoju motelowego w Arizonie. W teraźniejszości upłynęło więc dokładnie tyle czasu, ile spędzili w przeszłości.
Читать дальше