Pozostawienie Shepa samego nie wchodziło w rachubę. Nadal się bal i cierpiał, więc potrzebował towarzystwa. Poza tym, choć Jilly wątpiła, by mógł się stąd złożyć bez niej i Dylana, wolała nie ryzykować.
– Pójdziesz ze mną, Shepherd? – Szczurek, Kret, Ropuch.
– Co to znaczy, Shep? Czego chcesz?
– Szczurek, Kret, Ropuch. Szczurek, Kret, Ropuch.
Gdy wyrecytował tę mantrę po raz trzeci, zsynchronizowała się ze słowami, które powtarzał półgłosem stojący w kącie dziesięcioletni Shepherd, nie przestając się kołysać.
– Szczurek, Kret, Ropuch.
Jilly nie wiedziała, co to może znaczyć i nie miała czasu wdawać się w kolejną długą i zawiłą rozmowę z Shepherdem.
– Szczurek, Kret, Ropuch. Porozmawiamy o tym później, skarbie. A teraz chodź ze mną. Chodź.
Ku jej zdziwieniu, Shep bez wahania wyszedł za nią z salonu. Kiedy znaleźli się w gabinecie, Proctor rozwalał właśnie monitor klawiaturą komputera. Potem zrzucił całą maszynę z biurka na podłogę. Dokonywanie zniszczenia nie wzbudzało w nim żadnej satysfakcji, nawet krzywił się z niesmakiem.
Szybko przetrząsał szufladę po szufladzie, szukając dyskietek. Znalazł kilka i położył z boku. Pozostałą zawartość szuflad wysypał, rozrzucając wszystko po całej podłodze; chciał widocznie stworzyć wrażenie, że osoba lub osoby odpowiedzialne za śmierć matki Dylana były zwykłymi złodziejami i wandalami.
W segregatorach na dole szafy znajdowały się tylko papiery. Proctor nawet do nich nie zajrzał.
Na segregatorach stały trzy podwójne pudelka na dyskietki: mogły mieścić nawet setkę dyskietek.
Proctor zaczął wyciągać dyskietki z pudełek całymi garściami, odrzucał je na bok, nie czytając etykietek. W trzecim pudelku znalazł cztery dyskietki inne od pozostałych, w kanarkowożółtych papierowych kopertach.
– Bingo – powiedział, niosąc wszystkie cztery na biurko. Trzymając Shepa za rękę, Jilly podeszła bliżej Proctora, spodziewała się, że krzyknie, jakby zobaczył ducha. Jego oddech miał zapach fistaszków.
Na żółtej kopercie każdej dyskietki widniał czerwony napis UWAGA! Tekst pod spodem wydrukowano czarną czcionką: była to prawna formułka ostrzegająca, że dyskietki zawierają prywatne dane chronione przepisami poufności zawodowej i każdemu, kto bezprawnie wejdzie w ich posiadanie, grozi kara przewidziana w prawie cywilnym i karnym, i że każdy, kto nie jest zatrudniony w wymienionej niżej firmie prawniczej, automatycznie staje się ich bezprawnym posiadaczem.
Proctor wysunął z koperty jedną dyskietkę i przeczytał napis na etykiecie. Potem zadowolony schował wszystkie do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Skoro miał już to, po co przyszedł, jeszcze raz zabawił się w wandala, zrywając ze ścian półki i rzucając na środek pokoju. Dwie książki przefrunęły przez Jilly, łopocząc stronicami, a potem wylądowały na podłodze jak martwe ptaki.
Gdy komputer spadł z hukiem z biurka, Dylan przypomniał sobie bałagan, jaki zastał w części domu tamtego lutowego wieczoru. Dotąd trwał przy boku matki w irracjonalnej nadziei, że choć nie potrafił uchronić jej przed kulą, może zdoła oszczędzić jej upokorzenia, jakie jeszcze miało nastąpić. Słysząc rumor w gabinecie, musiał się jednak pogodzić z faktem, że jest tu równie bezradny jak jego brat.
Matka odeszła dziesięć lat temu i tego, co zdarzyło się zaraz po jej śmierci, nie można było odwrócić. Musiał się teraz troszczyć o żywych.
Nie miał ochoty przyglądać się, jak Proctor przygotowuje scenografię. Dobrze wiedział, jak będzie potem wyglądać dom. Podszedł do kąta, gdzie dziesięcioletni Shep kołysał się w przód i w tył, mrucząc:
– Szczurek, Kret, Ropuch.
Dylan spodziewał się usłyszeć coś innego, ale recytowane przez brata słowa wcale go nie zdumiały.
Po wszystkich dziełach Dr. Seussa i innych autorów, pierwszą opowieścią dla starszych dzieci, jaką ich matka przeczytała Shepowi, była książka Kennetha Grahame'a „O czym szumią wierzby". Shep był tak zachwycony historią Szczurka, Kreta, Ropucha, Borsuka i innych barwnych postaci z Puszczy, że ciągle nalegał, by przez cały czytać mu ją znów od początku. Zanim skończył dziesięć lat, zdążył już sam przeczytać ją co najmniej dwadzieścia razy.
Pragnął towarzystwa Szczurka, Kreta i Ropucha, opowieści o przyjaźni i nadziei, marzenia o życiu w ciepłych i bezpiecznych norach, głębokich labiryntach rozjaśnionych światłem lampy, na ocienionych polankach, pragnął otuchy, że po przerażających przygodach, po chaosie, zawsze można usiąść wśród przyjaciół przed płonącym na kominku ogniem i spędzać spokojne wieczory, podczas których świat kurczy się do rozmiarów rodziny, a wokół biją same znajome serca.
Dylan nie mógł mu tego dać. Jeśli w ogóle takie życie było możliwe, najprawdopodobniej mogli się nim cieszyć tylko bohaterowie książek.
W korytarzu na dole rozbiło się lustro przy drzwiach wejściowych. O ile Dylan pamiętał, Proctor roztrzaskał je wazonem, który stal na małym stoliku.
Od drzwi salonu Jilly zawołała: – Idzie na górę!
– Niech idzie. Wiem, co zrobi. Splądruje sypialnię i ukradnie biżuterię mamy… chyba po to, żeby upozorować kradzież. Na górze jest torebka mamy. Opróżni ją i zabierze pieniądze z portfela.
Jilly i Shepherd wrócili do salonu i stanęli w kącie za plecami dawnego Shepa.
Tamtego wieczoru dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku znaleziono Shepa w innym miejscu. Dylan chciał zostać w przeszłości, dopóki nie będzie wiedział, czy Shepowi oszczędzono widoku tego, co jeszcze miało nastąpić.
Z góry dobiegał łoskot – to Proctor wyciągał szuflady z komody i ciskał nimi o ściany.
– Szczurek, Kret, Ropuch – powiedział młodszy Shepherd, a starszy Shep rzekł, osłaniając się tymi słowami jak tarczą przed strasznym światem i być może kierując je także do dziesięcioletniego siebie:
– Shep jest dzielny, Shep jest dzielny.
Po minucie hałasy na górze ustały. Prawdopodobnie Proctor znalazł torebkę. A może upychał po kieszeniach biżuterię, która nie miała szczególnie wielkiej wartości.
Ze spuszczoną głową, w pozie wyrażającej wieczną pokorę, młodszy Shep opuścił swój kąt i szurając nogami, wrócił do jadalni, a starszy Shep szedł za nim krok w krok. Wyglądali jak idący w procesji mnisi z bractwa dystyngowanych samotników.
Dylan odetchnął z ulgą. I tak by za nimi poszedł, lecz gdy usłyszał kroki Proctora na schodach, ciężkie jak tętent końskich kopyt, czym prędzej ruszył za bratem, pociągając ze sobą Jilly.
Dziesięcioletni Shep okrążył stół i usiadł na swoim krześle, wbijając wzrok w układankę.
Szczeniaki golden retrievery w koszu dawały chwilę spokoju i ciepła, które nie mogły istnieć w pełnym przemocy, zwyrodniałym świecie; kiedy na nie patrzył, musiało mu się wydawać, że przez chwilkę zagląda do nory w Puszczy.
Shepherd stal naprzeciwko, mając po bokach Dylana i Jilly, i nie odrywał oczu od młodszego siebie.
W salonie Proctor zaczął przewracać meble, zrywać obrazy ze ścian i roztrzaskiwać bibeloty, kontynuując odgrywanie scenariusza, który miał odwieść policję od hipotezy, że intruzem mógł być ktoś inny niż zwykły bandyta nafaszerowany prochami.
Młodszy Shep wybrał z pudełka kawałek układanki. Przyjrzał się nieskończonemu obrazkowi. Próbował włożyć element w niewłaściwe miejsce, potem znów się pomylił, by za trzecim razem trafić. Następny kawałek od razu znalazł się tam, gdzie powinien. I następny, jeszcze szybciej.
Читать дальше