– Nie mieliśmy serca jej zabić – powiedziała pani Childress. – Jedna z jej głów jest ślepa. Biedactwo.
Poprosiłem panią Childress o coś do picia. Chciałem się stamtąd wydostać.
Usiedliśmy na werandzie, żeby napić się zimnej lemoniady, a kiedy mnie skończyły się pytania, a im historie, które mogliby opowiedzieć, nadął tam siedzieliśmy, sącząc w milczeniu cytrynowy napój. Tak to chyba wygląda w prawdziwych rodzinach.
Skończyłem lemoniadę, wstałem i pożegnałem się.
– Dziękujemy, że do nas zajrzałeś, Tom – powiedziała pani Childress. – Jedź ostrożnie.
Coś takiego musiała powiedzieć na pożegnanie.
Zacząłem myśleć o kimś, kto nie jechał ostrożnie.
Zamiast w prawo, skręciłem w lewo na drogę numer czterdzieści pięć. Okrążyłem Littleton szerokim łukiem, mijając rozlatujący się drogowskaz na Littleton Flats, który pozostawiono chyba jako coś w rodzaju pomnika.
Jechałem dalej, aż znalazłem się w miejscu, w którym już byłem. Wieczorne niebo rozbłysło odcieniami różu i purpury, odmalowując na pustyni niemal atomowy krajobraz – niekończącą się równinę w kolorze rozżarzonej czerwieni z fosforyzującymi na zielono kaktusami. Wrak już odholowano. Droga była zupełnie pusta.
Zjechałem na pobocze czterdziestki piątki i zaparkowałem miatę tam, gdzie stał wtedy ambulans.
Wysiadając, zauważyłem burobrązowego węża odpełzającego w pobliskie zarośla. Było tu sporo grzechotników. Od czasu do czasu ktoś padał ofiarą ich ukąszenia, nie zdążał na czas do lekarza i umierał straszną, samotną śmiercią.
Straszną, samotną śmiercią zginął też Dennis Flaherty.
Wyszedłem na drogę i stanąłem dokładnie w miejscu, gdzie zderzyły się samochody.
Przykucnąłem, splatając dłonie pod brodą. Nie wiem dlaczego – może czułem potrzebę modlitwy albo okazania szacunku zmarłym.
Wtedy coś zauważyłem.
Brak czegoś.
Próbowałem przypomnieć sobie, co powiedział Ed Crannell. Słowo w słowo. Wstałem i zacząłem chodzić tam i z powrotem, wpatrując się w ziemię. Coś zadudniło na drodze jak nad ciągająca burza. Zszedłem na pobocze, obserwując z respektem ryczącą osiemnastokołową ciężarówkę, wystarczająco ciężką, aby wprawić ziemię w drżenie.
Kiedy wróciłem, w biurze nikogo nie było.
Odszukałem w szufladzie biurka swoje notatki.
„W ostatniej chwili nacisnąłem klakson”, powiedział mi Ed Crannell, kiedy zapytałem, co się stało. „W ostatniej chwili nacisnąłem klakson, a on zaczął hamować”.
Dennis Flaherty chciał się zatrzymać, żeby uniknąć czołowego zderzenia z przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej.
Oczywiście było już za późno.
Kiedy wciska się hamulec w samochodzie jadącym prawie sto kilometrów na godzinę, pewne rzeczy są nieuniknione. A można spokojnie założyć, że z taką prędkością jechał Dennis pustą drogą wczesnym rankiem.
To proste prawa fizyki.
Kiedy wciska się hamulec w samochodzie jadącym z taką prędkością, koła zawsze ślizgają się po asfalcie. Sucha czy mokra nawierzchnia – to nie ma tak naprawdę znaczenia. Gdzieś musi zostać guma z opon przyklejona do jezdni.
To było właśnie coś, czego brakowało. Ślady poślizgu.
Na szosie nie było najmniejszego śladu poślizgu.
„Kłamię, więc jestem”.
Pewnego dnia znalazłem te słowa wyryte scyzorykiem na blacie swojego biurka w Nowym Jorku.
Domyślałem się, że szkody dokonano za pomocą scyzoryka armii szwajcarskiej, ponieważ wiedziałem, że jeden z kolegów po fachu taki miał. Był to jego talizman, tak powiedział. Dzięki niemu wyszedł cało z dwóch wojen i uniknął porwania w Tikricie.
Ostatnio czytał moje teksty z żywym zainteresowaniem. Pewnego wieczoru zaprosił mnie na drinka. Powiedział, że podziwia moją umiejętność zdobywania informacji. Mój talent błyskawicznego znajdowania się w centrum wydarzeń. Mojego nosa do tematu.
Zadawał przymilne pytania i podziwiał gorliwość, z jaką dążyłem do ujawnienia prawdy.
Dopiero później zdałem sobie sprawę, że być może zamówił więcej drinków, niż byłem w stanie policzyć, i że to wszystko były moje drinki. Jego wódka – grey goose bez lodu – stała nietknięta tam, gdzie ją postawił.
Jeden z nas rzeczywiście gorliwie dążył do wykrycia prawdy, tylko że to nie byłem ja.
Kłamię, więc jestem.
Winny postawionych mu zarzutów.
Po ponownym przejrzeniu notatek, tym razem żałując, że nie zaprzyjaźniłem się z magnetofonami, pojechałem do Niech Mnie Kule Biją. Zamówiłem margaritę bez soli u kuzyna BJ-a, który stał za barem w te wieczory, które BJ spędzał w domu, bawiąc się w tatę (miał podobno czwórkę dzieci z trzema różnymi kobietami, przy czym z żadną się nie ożenił).
Czułem się trochę jak za dawnych lat.
Gdyby tak można było cofnąć czas. Do tych dawnych, dawnych lat.
Lat pierwszej miłości. Pierwszych pokłonów bóstwom Boba Woodwarda i Carla Bernsteina*, składanych im codziennie ofiar z wolnego czasu, wyrzekania się wszystkiego, co przypominałoby życie towarzyskie. Do czasów, kiedy przebiegałem ulice jak klawiaturę swojego maca – z desperacją zrodzoną z obsesyjnej lojalności.
* Bob Woodward i Carl Bernstein – znani amerykańscy dziennikarze, którzy zasłynęli udziałem w ujawnieniu afery Watergate.
Do tamtych lat, kiedy wierzyłem, że naprawdę mam nosa – nawet jeśli byłem w swoich złudzeniach osamotniony. Że potrafię wywęszyć temat jak pies policyjny. Ktoś, kongresmen, prawa ręka burmistrza, funkcjonariusz policji, powie coś bez przygotowania i nagle na częstotliwości niesłyszalnej dla przeciętnego pismaka rozdzwonią się alarmy. Tylko ja je usłyszę i zacznę gorączkowo kopać, szukając czegoś odrażającego, głęboko ukrytego, co nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
Przez większość czasu grzebie się wtedy w błocie. Mętnym i grząskim. Bez niezbitych dowodów z niezależnych źródeł nikogo nie można nim obrzucić.
Oczywiście zdarzają się wyjątki. Sporadyczne śledztwa, które odsłaniają trochę ciekawych szczegółów. Nie jakiś istotny temat, a w każdym razie nie na tyle gorący, żeby wypalił dziurę w świadomości społecznej, ale wystarczająco ważny, by pozwolił mi wylądować gdzieś na otwarciu dziesiątej strony.
W tamte poranki patrzyłem na swoje nazwisko pod nagłówkiem z pełną podziwu i wdzięczności pokorą, myśląc, że chyba naprawdę stoję po słusznej stronie.
Teraz znowu słyszałem alarmy.
Ktoś łączył przewody, zamykał obwód i w mojej głowie rozlegał się zgrzytliwy dźwięk dzwonka.
Pojawił się Seth.
– Co tam słychać? – spytał, wskakując na sąsiedni stołek.
Mnie, chciałem powiedzieć, jak drżę, szczękam zębami i staczam się.
– Rozpracowuję temat – powiedziałem.
– Zabawne. A wyglądasz, jak gdybyś rozpracowywał margaritę. He, he.
W pewnym sensie lubiłem Setha. Był to rodzaj sympatii, jaką jeden popapraniec może darzyć drugiego, tylko że tego wieczoru poczułem raczej… dystans między nami. Ja znowu siedziałem w siodle, a on wciąż tkwił w błocie.
– Potrzebuję dziesięciu… – zacząłem.
– Zły adres, amigo – odparł. – Jestem spłukany. Szczerze.
– Dziesięciu minut.
– Aha. – Zmieszał się od razu, a ja poczułem się podle, degradując kumpla z drużyny do poziomu irytującego natręta. Nawet jeżeli strzygł się jak MacGyver.
– Dobra – powiedział, zsuwając się ze stołka z udawaną obojętnością. – Ekstra.
Читать дальше