– Co? Zdawało mi się, że mówiłeś, że był biały.
– Tak, wiem. Tak wynikało z jego prawa jazdy.
– Więc?
– Jego kości udowe. Dłuższe i grubsze w stawach. Cecha charakterystyczna czarnoskórego.
– Jesteś tego pewien?
– Widziałem to w „Aktach zbrodni”.
– Co?
– Widziałem to w „Aktach zbrodni”. Na kanale kryminalnym. Nigdy nie oglądasz tego programu?
„Gdybym nie wiedział, że było inaczej, pomyślałbym, że denat był czarny”. Tylko że nie wiedział. Był małomiasteczkowym lekarzem bawiącym się w specjalistę medycyny sądowej, co oznacza, że jego kwalifikacje były tylko trochę wyższe niż małomiasteczkowego idioty.
– Rozmawiałem przez telefon z jego matką – powiedziałem. – Nie wydaje mi się, że jest czarna. Poza tym, o ile nie zgłupiałem, Flaherty to irlandzkie nazwisko.
– W porządku – odpowiedział doktor.
– W porządku?
– Umarli nie kłamią, przyjacielu.
– Nie zrozum mnie źle, ale właśnie powiedziałeś, że całe twoje doświadczenie w tej dziedzinie pochodzi z telewizji.
– Dobrze, nie wierz mi.
Zabawne. Jakbym słyszał siebie. Siedzącego w redakcji naprawdę prestiżowego dziennika – ludzie harują w pocie czoła, żeby mieć choćby cień szansy pracować dla jednej z takich gazet – i spokojnie, z pokerową twarzą mówiącego to do siedzącego naprzeciwko mnie zmęczonego redaktora.
Dobrze, nie wierz mi.
Przez chwilę działało.
Miasteczko Littleton w Kalifornii słynie z dwóch rzeczy.
Urodził się w nim Sonny Rolph, aktor filmowy grywający w latach pięćdziesiątych drugoplanowe role.
Poza tym znane jest z katastrofy tamy Aurora. Wydarzenie to przeszło ciekawą metamorfozę w języku potocznym. Miejscowi mówią o nim po prostu Tamta Katastrofa.
Właściwie to nie Littleton zostało zalane, tylko położone trzydzieści siedem kilometrów dalej malutkie siostrzane miasteczko Littleton Flats, gdzie na początku lat pięćdziesiątych wzniesiono tamę na pobliskiej rzece Aurora znanej z rwącego nurtu i brzydkiego mulistego koloru. Tamę zbudował wykonawca, który być może – choć niekoniecznie – otrzymał zlecenie dzięki hojnej łapówce wręczonej władzom stanowym. Jedno jest pewne: tamę zbudowano niedbale, a w projekcie były poważne błędy. Stwierdziła to później niezależna komisja powołana przez rząd, by winą za nieszczęście obarczyć wypadek, który mógł się wydarzyć w każdej chwili.
I wydarzył się.
Po trzech dniach deszczu w kwietniu 1954 roku rzeka wezbrała i wypełniła zbiornik do niespotykanego wcześniej poziomu, powodując, że wadliwie skonstruowane betonowe ściany osunęły się gigantyczną kaskadą.
Littleton Flats leżało poniżej poziomu morza bezpośrednio na drodze płynącej wody. Przestało istnieć. Liczbę ofiar ustalono na osiemset dziewięćdziesiąt dwie, poprawiając ją z ośmiuset dziewięćdziesięciu trzech po tym, jak w dole rzeki znaleziono żywą trzyletnią dziewczynkę.
Dowiedziałem się o tym, przeglądając mikrofilmy w „Littleton Journal” wkrótce po tym, jak Hinch mnie zatrudnił, ale zanim jeszcze dostałem coś konkretnego do roboty. To, że stare numery były wciąż na mikrofilmach, a nie na dyskach komputerowych, boleśnie mi uświadomiło, że nie gram już w pierwszej lidze.
Wiele osób w miasteczku znało kogoś, kto znał kogoś, kto zginął w Tamtej Katastrofie. Nic dziwnego, że był to dla nich bolesny temat, o czym przekonałem się później, próbując zainteresować Hincha artykułem retrospektywnym z okazji pięćdziesiątej rocznicy wydarzenia.
– Już tego próbowaliśmy – powiedział. – W każdym razie twój poprzednik próbował.
Mój poprzednik nazywał się John Wren. Wiedziałem o tym, ponieważ odziedziczyłem nie tylko jego biurko; wynajmował również przede mną ten sam dom. Najwyraźniej był kimś w rodzaju chomika: znalazłem w domu stare rachunki za telefon i kablówkę, zaadresowane do Johna Wrena koperty po przesyłkach z Amazon.com, poupychane w różnych miejscach kartki zabazgrane częściowo tylko czytelnymi notatkami diabli wiedzą na jaki temat. Natknąłem się też na coś, nad czym pracował: historię pechowego, zdezorientowanego weterana wojny wietnamskiej, który pewnego dnia zabłąkał się do Littleton i zasnął w miejskiej altanie. Tytuł brzmiał: Kim jest Eddie Bronson?
Wyglądało na to, że Wren pisał go z myślą o jakiejś lokalnej nagrodzie dziennikarskiej. Nie zdobył jej. Pierwszego dnia w pracy przywitała mnie lista zatytułowana Zasady Wrena przyklejona taśmą klejącą wewnątrz biurka. „Zasada numer jeden: dla pewności kopiuj notatki. Zasada numer dwa: na wszelki wypadek przepisuj nagrania z taśm!”
Norma uważała, że Wren, przeszczepiony do Littleton z Minnesoty, zapadł na ciężki przypadek pustynnej demencji – syndrom Santa Ana – albo atak małomiasteczkowych lęków, dziwne zaburzenie osobowości czasem dopadające ludzi, którzy utknęli na kalifornijskiej pustyni w samym środku nigdzie. Wyjechał potem, łowić pstrągi gdzieś w pobliżu granicy z Oregonem. Albo w przerębli na jeziorze Michigan. Albo szukać złota w Jukonie. Szczegóły były owiane tajemnicą.
– Chcesz wrócić do Tamtej Katastrofy, proszę bardzo – powiedział Hinch. – Jeżeli uda ci się znaleźć kogoś, kto będzie chciał o tym rozmawiać.
Nie udało mi się.
Hinch mógł o tym rozmawiać, ale tak naprawdę był za młody, żeby cokolwiek pamiętać. Dorastał gdzie indziej – chyba w Sacramento. Wrócił do Littleton, żeby zaopiekować się chorą matką, i dziwnym sposobem jakoś nie miał ochoty wyjeżdżać. Może wpłynęło na to jego małżeństwo z miejscową królową piękności. Trzymał na biurku jej zdjęcie – Miss Azalia 1974. Potem u Miss Azalii wykryto raka piersi. W wyniku chemii dwukrotnie straciła włosy. Myślę, że to zdjęcie pomagało Hinchowi pielęgnować w sercu wspomnienie o tym, jak kiedyś wyglądała. O ile mi wiadomo, Hinch pozostał jej wierny – a zdążyłem zauważyć, że nie jest to typowa cecha redaktorów naczelnych, którzy na ogół mają spory problem z zapamiętaniem, że są żonaci.
Kiedyś i ja byłem żonaty.
Nie chcę o tym mówić.
Wyjechałem za miasto zebrać materiał do artykułu na temat hodowli alpak.
Wygląda na to, że alpaki to teraz niezły biznes, nie tyle ze względu na wełnę, co na same zwierzęta – można zarobić dwadzieścia tysięcy dolarów na sztuce.
Właściciele rancza, państwo Childress, podjęli mnie opowieściami o troskach i kłopotach hodowców alpak i oprowadzili po nim, nalegając, abym karmił ich ulubieńców.
Żar pustyni wyraźnie im nie służył.
Były przyzwyczajone do życia w Andach, na pastwiskach położonych tysiące metrów nad poziomem morza. Tutaj w najgorsze dni puchły im kończyny, więc leżały na ziemi, jakby były martwe. Kiedy wędrowaliśmy po ranczu, niektóre z nich tak właśnie wyglądały.
Stwierdziłem, że mogły być inspiracją Woolly Bully. Albo dziełem genetyka, który kierując się jakimś estetycznym wyzwaniem, skrzyżował owcę z wielbłądem, a kiedy zobaczył, co z tego wyszło, powiedział: „cholera”. Co innego można powiedzieć na widok chodzącej kuli przędzy połączonej z rozczochraną końcówką mopa, której kudły opadają kaskadami na zasmucone oczy?
Sytuacja wymykała się spod kontroli. Pani Childress prowadziła mnie wzdłuż żłobów z owsem przez ciemny chłód stodoły. Chciała mi coś pokazać. Z początku myślałem, że to dwie alpaki leżące obok siebie na miękkiej wyściółce z siana.
Ale to nie były dwie alpaki, tylko jedna, która miała dwie głowy.
Читать дальше