Jest gorąco, a pustynia rozciąga się aż do Nevady. Ale czuję się, jakby przez lata otulał mnie chłód. Po raz pierwszy w życiu jest mi ciepło.
Mam tekst w kieszeni, na błyszczącym krążku.
Zabiorę go ze sobą i zobaczymy.
Idę, idę i idę.
Zdaję sobie sprawę z upływu czasu. To całe wieki. Nie chodzi o minuty, lecz o lata, które minęły od czasów Acropolis Diner, Queens, Nowego Jorku, nocnej śnieżycy, „co się stało, Tommy” i kogoś, kto zaglądał mi przez ramię, gdy niepewnie pisałem swoje teksty. Od czasów hot dogów i spacerów w Bryant Parku, i tego okropnego dnia, kiedy zabrakło mi odwagi, żeby wejść do jego biura i coś powiedzieć. Cokolwiek. Tak samo jak wtedy, kiedy prawda nie przeszła mi przez gardło.
W końcu ich słyszę, ale to nie jest odgłos kroków.
Tylko kół.
Silników.
Chyba dwóch jeepów.
Nie ma się czym martwić.
Mam jedną ostatnią tajemnicę.
Jedną.
Wyznaczyłem jeszcze jednego kata.
Wziąłem sobie do serca zasady Wrena i zabezpieczyłem tekst.
Mój dawny szef zaszył się w swoim górskim domku w Putnam County. Jego przygasła, ale wciąż tląca się latarnia może jeszcze wskazywać drogę tym, którzy wierzą, że mamy na tym świecie do zrobienia rzeczy dobre i potrzebne. Jego zniszczoną reputację wciąż jeszcze można uratować, naprawić dawną niesprawiedliwość. Spłacić niebotyczny dług.
Sam prawdopodobnie zdążył już mu to wysłać.
Ktoś zapuka do jego drzwi, a on pokwituje odbiór paczki, potem otworzy ją scyzorykiem. Kiedyś niechętnie go przyjął jako prezent z okazji urodzin, których nie obchodzi.
Zsunie swoje dwuogniskowe okulary na czubek nosa i przeczyta coś, co będzie wyglądało jak pierwsza strona małomiasteczkowej kalifornijskiej gazety. „Littleton Journal”. Gdzie on już słyszał tę nazwę?
Przeczyta ją więcej niż jeden raz. Zobaczy załączoną wiadomość z wyjaśnieniem, dlaczego ta pierwsza strona nigdy nie ujrzała światła dziennego. Aż do tej pory. I zrozumie, że jeszcze nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno. Sam kiedyś mawiał, że nie ma ustawy, która wyznaczałaby granice dla publikacji.
Z pewnością ją zlekceważy.
Z początku.
Przypomni sobie naszą rozmowę telefoniczną i będzie gotów wysłać artykuł pocztą lotniczą do kosza na śmieci. Ale tam jest ten projekt. Będzie musiał go przeanalizować, jakżeby inaczej. Z datą i lokalizacją wypisanymi wyraźnie, czcionką o poważnym, urzędowym wyglądzie. Odszuka Littleton Flats w Internecie. Katastrofę. Tamę. Lloyda Steinera. Szpital dla weteranów nr 138. Jest dziennikarzem. Postąpi jak dziennikarz. Przeprowadzi śledztwo.
Nie da za wygraną, dopóki nie pozna prawdy. Takiej czy innej.
A potem wydobędzie ją na światło dzienne.
Nie z podpisem zhańbionego bajkopisarza – jak był uprzejmy mnie nazwać. Patologicznego kłamcy. Nie. Tekst ukaże się z podpisem szanowanego redaktora, którego jedyną zbrodnią było to, że ja dla niego pracowałem.
Dźwięk silników staje się coraz głośniejszy.
Jeszcze się nie obejrzałem.
Poczekam, aż mnie dogonią.
Dotykam schowanego w kieszeni rewolweru. Pojedynek na pustyni. Twarzą w twarz. Jak wszystkie strzelaniny, które widziałem w telewizji w naszym salonie w Queens.
Może mi się uda. Nigdy nic nie wiadomo.
Tak czy inaczej Tom Valle będzie martwy. Odejdzie w zapomnienie.
Jeśli nie w blasku chwały, to w bladym świetle odkupienia. Wreszcie nauczyłem kłamcę rozumu.
Chwytam za broń. Odwracam się.
Jakieś słowa przelatują mi przez głowę. Coś, co czytano na pogrzebie Jimmy'ego. Nigdy nie zapomniałem o tym tekście, a wiele lat później odszukałem go i zapamiętałem każde słowo. Odpowiednie pożegnanie dla Jimmy'ego, Benjy'ego, Eddiego Bronsona, dla wszystkich dzieci na świecie – tych, które dorosły, i tych, które dorosnąć nie zdążyły. Dla wszystkich, których opłakujemy.
Nawet dla mnie.
„Stoję na brzegu. Okręt obok mnie rozwija białe żagle i niesiony poranną bryzą odpływa w kierunku błękitnego oceanu. Niebawem przypominać będzie białą chmurkę w miejscu, gdzie niebo spotyka się z wodą. I kiedy ktoś u mojego boku mówi:»odpłynął«, ja już wiem, że są jakieś inne oczy, które wypatrują statku, i inne głosy, gotowe z radością zawołać»już płynie!«.
I to właśnie jest umieranie”.
Mam nadzieję, że to prawda.
Mam nadzieję.
Chciałbym podziękować Kristen Weber i Davidowi Shelleyowi za mądrą redakcję tekstu oraz wszystkim dziennikarzom, z którymi rozmawiałem podczas pisania tej książki.
***