Co Wren miał na myśli?
Przewrócili do góry nogami jego dom i chatę nad jeziorem, żeby znaleźć artykuł.
Trzy razy wysłali hydraulika do mojego domu po tym, jak Benjy przyjechał do Littleton.
Cóż za ironia.
Gdyby naprawdę przewrócili dom do góry nogami, zdarli tynki i zburzyli ściany, znaleźliby to, czego szukali.
Pod gipsową okładziną. Artykuł, który Wren skrupulatnie skończył. W środku nocy złożył kolejne wydanie gazety, paranoicznie bojąc się podzielić swoją wiedzą choćby z Hinchem. Nie wiedział już, komu może zaufać. Został miejscowym świrem i jak widać nie bez przyczyny.
Ale nie przewrócili jego domu do góry nogami.
Miecz Damoklesa nadal wisiał nad ich głowami.
Zawiesił go Wren.
Więc co zrobił hydraulik?
To proste.
Wystarczy założyć stronę internetową dla aktorów, którzy może nie byliby zdolni zabić za rolę, ale nie będzie im przeszkadzało, jeśli zrobi to ktoś inny.
Wysłać największego kłamcę we wszechświecie na drogę numer czterdzieści pięć, żeby zrelacjonował wypadek.
Pobawić się z nim w autoberka na pustej szosie.
Wysłać lekarza na wizytę domową do opuszczonego miasta.
Przypilnować, żeby dziewczyna marzeń o imieniu anagram zatrzepotała rzęsami na parkingu przed Niech Mnie Kule Biją.
Skierować go na Piątą Ulicę w bok od promenady.
Sprowokować.
Dokuczyć.
Zdopingować.
Ukraść jego broń i kogoś z niej zastrzelić.
Zamknąć go na oddziale psychiatrycznym i zabrać klucz.
Tylko na chwilę, ale wystarczająco długą, żeby do reszty pozbawić go wiarygodności.
A potem włożyć ten klucz do ręki Dennisa i go wypuścić.
Czy teraz już wszystko jasne?
Czy widać to czarno na białym?
Czasem nie ma znaczenia, czy tajemnica wyjdzie na jaw.
Nie.
Dopóki można kontrolować, w jaki sposób to się stanie.
Dwa tygodnie temu ponownie włączyłem komórkę.
Wysłałem sygnał wirującym w kosmosie niestrudzonym satelitom, żeby mogły odbić go w kierunku ziemi, gdzie jakiś zmęczony operator z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, FBI albo po prostu z Departamentu Energetyki odbierze go, zrobi wykres i dokona niezbędnych obliczeń, a potem przekaże wyniki zainteresowanym.
Dwa tygodnie temu, kiedy zameldowałem się w pokoju numer cztery.
Jak żyli ludzie przed wynalezieniem Microsoft Worda?
Przed wynalezieniem laptopów, pecetów, kursorów, klawisza „delete”, plików zapasowych, kopiowania i wklejania?
Kiedy nie można było tak po prostu z jednego dokumentu zrobić dwóch? Skopiować, przeciągnąć, skrócić, bez trudu przeredagować?
To jest Dokument Numer Jeden.
Który dotrze we właściwe miejsce lub nie.
Nie mam takich obaw co do Dokumentu Numer Dwa, który jako jedyny został na dysku mojego komputera.
Brzmi bardzo podobnie jak pierwszy, ale nie tak samo. Nie zawiera spostrzeżeń ani wniosków, jest pozbawiony spoiwa. Wracając do teraz już męczącej i zużytej analogii, przypomina rysunek typu „połącz punkty”, w którym nie ma połączeń.
Ale są punkty.
Wszystkie postaci.
Panna Anagram, Sam Savage i Doktor Śmierć we własnej osobie.
Benjy, Bronson, Bailey i inni.
Został napisany w taki sposób, jak oni sobie tego życzyli.
Po to dawali mi wskazówki i jednocześnie zamykali usta. Popuszczali smycz i znów ją skracali. Dlatego mnie zdyskredytowali, zamknęli, a potem wypuścili.
Z tego właśnie powodu.
Przychodzi mi na myśl inne powiedzenie – Stalina lub któregoś z jego sługusów, manipulatorów Karabolki.
Proszę o wybaczenie, jeśli coś przekręcę. Chodziło o historię. „W historii nie jest ważne to, co się stało”, powiedział.
„Ważne, kto ją pisze”.
Ja.
Ja jestem tym, który ją pisze.
Tom Valle.
Miałem opowiedzieć o czymś, o czym nikt nie miał się dowiedzieć.
Zanim opowie to ktoś inny.
Kiedy jakaś historia zostanie raz zdyskredytowana – kiedy się ją wyśmieje i podważy jej wiarygodność – nikt już nie potraktuje jej poważnie. Staje się anegdotą, wchodzi do kanonu teorii spisku, trafia na stos pseudohistorycznych odpadów. Tak było choćby z historią zwolnienia z Gwardii Narodowej pewnego prezydenta. Kiedy grafolodzy zakwestionowali autentyczność przedstawionych w telewizji dokumentów, odszedł gospodarz programu, a szanowana w całym kraju producentka została zwolniona. Potem nie miało już znaczenia, że
zasadnicze informacje okazały się niepodważalne. Całość i tak uznano za śmieć. Stek kłamstw.
Podobny los miał spotkać Dokument Numer Dwa.
Rozprawią się z nim ku uciesze gawiedzi. Zakładając, że ktoś w ogóle zwróci na niego uwagę. Zostanie wyśmiany, skrytykowany, wreszcie napiętnowany. Będą o nim mówić na zajęciach z dziennikarstwa w całym kraju jako o czymś, czego nie należy robić, ku przestrodze każdego reportera żółtodzioba.
Na zawsze będzie się kojarzył z ludźmi, którzy wierzą, że to Lyndon B. Johnson kazał zabić Kennedy'ego, z entuzjastami teorii spiskowych na temat Strefy 51, ze wszystkimi Bailey Kindlon tego świata.
Sęk w tym, że nawet, jeśli ktoś przełknie anagramy i wynajętych aktorów – nawet wtedy będzie musiał zwrócić uwagę na źródło informacji.
Dość gadania.
Tego chcieli.
I to im dam.
Zostawiam dokument w swoim komputerze, otwarty na pierwszej stronie.
Piszę najszybciej, jak potrafię.
A sam wybieram się na spacer.
Zadzwoniłem już do recepcji i powiedziałem, że mogą przysłać tu Luizę, żeby posprzątała. Powiedziałem kierownikowi, że pójdę się przejść, żeby jej nie denerwować. Może za motelem, widziałem tam ścieżkę, prowadzącą na piaszczyste równiny.
Kiedy słyszę jej kroki za drzwiami, jestem już gotowy i właśnie wychodzę.
Może na pół godziny.
Co najmniej.
To wystarczająco długo, by mogli tu wejść, zrobić użytek z umiejętności szybkiego czytania i mniej więcej zorientować się w sytuacji.
Zostawiam na ołtarzu ofiarę, bo mam nadzieję, że w ten sposób udobrucham bogów. Może ominie mnie ich zemsta, jeśli złożę godziwe dary?
Luiza bez słowa mija mnie w drzwiach. Chwilę później stoję już na tarasie w oślepiającym blasku popołudniowego słońca. Pusty parking. Cisza w eterze.
Idę po schodach, powoli pokonując ich chwiejne stopnie.
Nie rozglądam się na boki. A już z całą pewnością nie oglądam się za siebie. Przyjechałem, zrobiłem, co do mnie należy. Teraz patrzę przed siebie.
Idę szybko przez parking, jak skazaniec.
Bo nim właśnie jestem.
W ten czy inny sposób.
Powiedziałem, że piszę swoją ostatnią wolę, i tak było naprawdę. Powiedziałem, że jesteś moim katem, i tak właśnie jest.
W kieszeni na lśniącej płycie mam tekst.
Razem z podrobionym prawem jazdy, które dzięki uprzejmości Luizy zostało wsunięte pod drzwi mojego pokoju jakiś czas po naszej rozmowie o nielegalnych dokumentach. Po tym, jak wcisnąłem jej w dłoń pięćset dolarów.
To tylko prawo jazdy, ale wystarczy na początek.
Tom Valle umrze.
W ten czy inny sposób.
Umrze.
W drugiej kieszeni znajduje się Smith & Wesson.
Na wypadek, gdyby moja ofiara im się nie spodobała. Gdyby jednak woleli martwego autora od żywego. Szalonego reportera, który musiał się zastrzelić na pustyni za trzeciorzędnym motelem. Ostatnim schronieniem kłamcy.
Nie wiem.
Nie potrafię czytać w cudzych myślach.
Będę szedł i szedł bez końca, nie obejrzę się za siebie, dopóki nie usłyszę odgłosu ich kroków, a wtedy będę już wiedział.
Читать дальше