W każdym razie nie tak łatwe jak na dzisiejszym Zachodzie.
Szeryf Swenson mnie przejrzał.
A ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, jak miał na imię bohater Napiętnowanego, postanowił nazywać mnie Lucasem*.
* Bohaterem Napiętnowanego był James McCord (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Lepsze to niż „kłamca”.
– Witam, szeryfie.
Szeryf Swenson nie wyglądał na małomiasteczkowego szeryfa. Może dlatego, że zanim zbiegł na emeryturę do Littleton, przez dwadzieścia lat pracował w policji w Los Angeles. Wciąż jeszcze miał dobrze tam widzianą kwadratową szczękę, włosy obcięte na jeża i posturę regularnego bywalca siłowni. Wzbudzał respekt, który musiał sprawiać, że niejeden przestępca wyśpiewał wszystko, zanim Swenson sięgnął po paralizator.
Dzisiaj wydawał się jakiś nieobecny.
Może zahipnotyzowały go tańczące płomienie. Miał minę kogoś, kto zbyt długo wpatrywał się w kominek.
Poza płonącym samochodem było coś jeszcze, o czym warto wspomnieć. Coś, czego istnienia nikt przez grzeczność nie przyjmował do wiadomości, tak jak nie przyjmuje się do wiadomości istnienia bezdomnego krewnego, który jakimś sposobem dostał się na rodzinny zjazd.
Każdy, kto miał kiedyś okazję czuć swąd spalonych zwłok, wie, że to zapach, który kojarzy się z mieszaniną miodu, smoły i pieczonych ziemniaków – jeden z najgorszych zapachów na świecie.
– Ilu było w środku? – spytałem szeryfa.
– A, wymyśl coś – powiedział po chwili. Podejrzewam, że powiedział to pół żartem, pół serio. Tak samo było z moim przezwiskiem.
– Dobra. A gdybym chciał być rzetelny?
Obejrzałem się na drugiego kierowcę ciągle ukrywającego twarz w dłoniach, jak gdyby nie chciał otwierać oczu. Kiedy mechanik skomentował później żałosny stan jego samochodu, odpowiedział: „trzeba było widzieć tego drugiego”.
– Jak to się stało?
– Chodzi ci o to, jak doszło do wypadku? – spytał szeryf.
– Tak.
– Szybko.
– Jasne. Ale kto uderzył w kogo?
– Ten jechał na południe – zaczął szeryf, wskazując na człowieka kryjącego twarz w dłoniach – a tamten na północ. – Pokazał na dymiący wrak. – Pojazd jadący na północ zniosło na lewy pas. Tak w każdym razie to wyglądało w relacji jedynego świadka.
– Którego?
– Jedynego, który przeżył.
– Mogę z nim porozmawiać?
– Nie wiem. Możesz?
– Byłoby miło.
– No to miłej zabawy.
Podszedłem do pogniecionego sable'a. Facet podniósł głowę. Miał na twarzy ten cień – widuje się go na twarzach ludzi, którzy właśnie uniknęli śmierci. W jego oczach można było dostrzec przerażającą świadomość idiotycznej kruchości ludzkiego życia. Poruszał się jak na zwolnionym filmie, który ktoś co chwilę przerywa. Jakby jego ciało było zrobione z drogiej, kruchej porcelany.
– Dzień dobry. Tom Valle z „Littleton Journal”. Czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać?
– Hę?
– Jestem z gazety. Chciałem tylko zadać panu kilka pytań.
– Z gazety?
– Tak jest.
– Chyba nie mam ochoty rozmawiać. Jestem… wie pan…
Tak, wiedziałem. Ale były też inne zasady mojego zawodu, może niezupełnie szlachetne. Na przykład ta, która mówi, że musisz zdobyć temat. Nawet jeśli jest nim jedna z tych osobistych tragedii, które składają się na większość wiadomości w dzisiejszych czasach. Wiadomo, o czym mówię: zamordowane żony, zaginione dzieci, zakładnicy, którym odcięto głowy – jest tego sporo wokół nas.
To proste. Nawet jeżeli ktoś nie ma ochoty rozmawiać, ty musisz mieć ochotę pytać.
– Rozumiem, że zniosło go na lewy pas – powiedziałem.
Pokiwał głową.
– A potem… mmm, jak pan się nazywa? Proszę powoli, żebym nie przekręcił.
– Crannell. Ed Crannell, przez dwa „l”.
Zanotowałem pilnie. Zawsze rezygnowałem z dyktafonu na rzecz notatek, które wydają się bardziej namacalne. Być może żywiłem instynktowny wstręt do niezmienności zapisu na taśmie – nawet na samym początku, jeszcze zanim zacząłem koloryzować.
– Mówił pan, że skąd pan jest, panie Crannell? – Stara sztuczka: tak sformułować pytanie, jak gdyby odpowiedź na nie padła już wcześniej.
– Z Cleveland – odpowiedział.
– Tego z Ohio?
Pokiwał głową.
– Daleko stąd.
– Jestem przedstawicielem handlowym. Branża farmaceutyczna.
– Samochód pewnie z wypożyczalni?
Skrzywił się, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Może zaryzykował i zrezygnował z pełnego ubezpieczenia.
– Więc wjechał na pana, zjechał na pana pas, zgadza się? – Na tym odcinku drogi numer czterdzieści pięć nie było ani jednego zakrętu. Tylko monotonna, jak rysowana od linijki, prosta.
Crannell pokiwał głową.
– W ostatniej chwili nacisnąłem klakson. On zaczął hamować… chyba nie zdążył zjechać… – Błądził wzrokiem po szeroko pojętych okolicach swoich zakurzonych butów i powoli kręcił głową. – Jezu…
– Zbadali pana, panie Crannell? Nic panu nie jest?
Pokiwał głową.
– Miałem zapięte pasy. Powiedzieli, że miałem szczęście.
– No tak.
Swenson węszył wokół wraku. Dorodne płatki sadzy wirowały w powietrzu jak mole. Ogień prawie się wypalił – chyba strażacy spryskali auto pianą gaśniczą.
– Jakiś pomysł, dlaczego go zniosło? Dlaczego zjechał na lewy pas? Może zasnął?
Crannell przez chwilę wyglądał, jak gdyby się nad tym zastanawiał, w końcu pokręcił głową.
– Chyba nie. Naprawdę nie wiem.
– No dobrze. Dziękuję panu.
Odszedłem kawałek dalej i pstryknąłem kilka zdjęć. Czarny samochód, purpurowe niebo, szeryf w białej koszuli, zielone kaktusy. Gdyby „Littleton Journal” ukazywał się w kolorze, to naprawdę byłoby coś.
Z drugiej strony czarno-białe zdjęcie było chyba bardziej odpowiednie. Kiedy następnego dnia zobaczyłem je na pierwszej stronie, doszedłem do wniosku, że oddaje odwieczny kontrast między życiem i śmiercią.
Zacząłem grać w kręgle w lidze.
To był właściwie przypadek. Miejscowa kręgielnia nazywała się Niech Mnie Kule Biją i była własnością byłego boksera wagi średniej zwanego BJ, który uważał, że nazwa jest zabawna. Była to zarazem najlepsza knajpa w miasteczku.
Nie chodzi o to, że miała ładny wystrój, ciekawe przekąski w menu albo że bywały tam niezłe babki, bo była raczej kiepsko oświetlona i wymagała dezynfekcji. Unosił się w niej zapach używanych butów do kręgli.
Przyjechałem do Littleton jako uciekinier. Nie szukałem towarzystwa, wręcz przeciwnie: świadomie go unikałem.
Przez jakiś czas całkiem nieźle mi się to udawało w Niech Mnie Kule Biją.
BJ był zarazem barmanem i wbrew ogólnemu wyobrażeniu o małomiasteczkowych barmanach nie wydawał się wścibski. Poza pytaniem o zamówienie i podsumowaniem rachunku – trzy margarity bez soli, razem czternaście dziewięćdziesiąt pięć – trzeba było kilku moich wizyt, żeby wypowiedział zbędne słowo.
To słowo – a raczej dwa słowa – wypowiedział mniej więcej w moim kierunku po tym, jak Steve Finley, środkowy Arizony, złapał piłkę, dając mały pokaz ekwilibrystyki.
– Niezłe zagranie!
Brak kontaktów towarzyskich bardzo mi odpowiadał. Upijałem się samotnością jak tequila – małymi gorzkimi łyczkami.
Po jakimś czasie jednak towarzystwo samo mnie znalazło.
Sam Weitz, jeden z dwóch agentów ubezpieczeniowych w miasteczku, przeszczepiony z Nowej Anglii razem ze swoją monstrualnie grubą żoną cierpiącą na cukrzycę typu 2, zaczynał pić mniej więcej o tej samej porze co ja. Najczęściej późnym wieczorem, kiedy większość ludzi wracała do domów, do swoich rodzin.
Читать дальше