– Muszę zadać pani kilka pytań – powiedziała Deborah, a Lazaro przetłumaczył.
Ariel po prostu kiwnęła głową, nie przerywając swoich ciekawych wywodów.
– Nawet u Castro nie dzieją się takie rzeczy – powiedziała. – Tak, zabijają ludzi. Albo wsadzają na Wyspę Sosnową. Ale nigdy czegoś takiego. Nie na Kubie. Tylko w Ameryce – dodała.
– Czy kiedykolwiek widziała pani sąsiada? – przerwała jej Deborah. – Człowieka, który to zrobił? – Ariel przez chwilę przyglądała się uważnie Deborah. – Muszę to wiedzieć – powiedziała Deb. – Będzie kolejny, jeśli go nie znajdziemy.
– Dlaczego to właśnie pani mnie pyta? – zdziwiła się Ariel za pośrednictwem syna. – To nie jest zawód dla kobiety. Piękna kobieta, taka jak pani, powinna mieć męża. Rodzinę.
– El victimo proximo est novio de mi hermana – wyjaśniłem. – Kolejną ofiarą jest chłopak mojej siostry.
Deborah spiorunowała mnie wzrokiem, Ariel tylko westchnęła:
– Ach. – Następnie mlasnęła językiem i pokiwała głową. – Cóż, nie wiem, co mogę wam powiedzieć. Owszem, widziałam tego człowieka, może ze dwa razy. – Wzruszyła ramieniem, a Deborah niecierpliwie się nachyliła. – Zawsze w nocy, nigdy z bliska. Był mały, bardzo niski. I chudy. W wielkich okularach. Nic więcej nie wiem. Nigdy nie wychodził, zachowywał się bardzo spokojnie. Czasem słyszeliśmy stamtąd muzykę. – Uśmiechnęła się lekko i dodała:
– Tito Puente. – A Lazaro niepotrzebnie powtórzył:
– Tito Puente.
– Ach – powiedziałem, a oni popatrzyli na mnie. – To miało zagłuszać hałas – dodałem, nieco skrępowany całym tym zainteresowaniem.
– Czy miał samochód? – zapytała Deborah, a Ariel się nachmurzyła.
– Furgonetkę. Jeździł starą, białą furgonetką bez okien. Była bardzo czysta, ale miała wiele plam od rdzy i wgnieceń. Widziałam ją kilka razy, ale zazwyczaj zostawiał samochód w garażu.
– Nie sądzę, żeby widziała pani tablice rejestracyjne? – zapytałem, a ona popatrzyła na mnie.
– Ależ pamiętam – odparła i uniosła rękę, dłonią do przodu. – Nie zauważyłam całego numeru, to się zdarza tylko na starych filmach. Ale wiem, że to była rejestracja florydzka. Żółta tablica z rysunkiem przedstawiającym dziecko – powiedziała, przerwała i popatrzyła na mnie gniewnie, bo zacząłem chichotać. Nie było to właściwe zachowanie i nie robię tego często, ale rzeczywiście chichotałem i nie potrafiłem powstrzymać śmiechu. Deborah też popatrzyła na mnie ze złością.
– Co w tym takiego cholernie śmiesznego? – zapytała.
– Tablica rejestracyjna – wyjaśniłem. – Przepraszam, Debs, ale mój Boże, nie wiesz, co to jest żółta tablica rejestracyjna z Florydy? A ten facet ma taką i robi to, co robi… – Z trudem przełknąłem, żeby powstrzymać kolejny atak śmiechu, ale musiałem zaangażować do tego całą swoją samokontrolę.
– W porządku, do cholery, co takiego śmiesznego jest w żółtych tablicach rejestracyjnych?
– To numer specjalny, Deb – odparłem. – Głosi: WYBIERZ ŻYCIE.
A potem, wyobrażając sobie doktora Danco obwożącego po okolicy wijące się ofiary, nasycającego je chemikaliami i przycinającego je perfekcyjnie, żeby wszystko przeżyły, boję się, że znowu zachichotałem.
– Wybierz życie – powiedziałem.
Naprawdę chciałem się spotkać z tym facetem.
Wróciliśmy do samochodu w milczeniu. Deborah wsiadła i telefonicznie przekazała opis furgonetki kapitanowi Matthewsowi, a on zgodził się wydać list gończy. Kiedy rozmawiała z kapitanem, ja się rozglądałem. Ładnie wypielęgnowane podwórka, najczęściej wykładane kolorowymi kamykami. Kilka rowerków dziecięcych przymocowanych łańcuchami do frontowych ganków, a w tle Orange Bowl. Miłe sąsiedztwo, żeby tu mieszkać, pracować, mieć rodzinę – albo odrąbywać ludziom ramiona i nogi.
– Wsiadaj – powiedziała Deborah, przerywając moje marzenia o sielance. Wsiadłem i odjechaliśmy. W pewnej chwili, gdy staliśmy na czerwonych światłach, Deb spojrzała na mnie i powiedziała:
– Fajny czas sobie wybrałeś, żeby się pośmiać.
– Doprawdy, Deb – odparłem. – To jest pierwszy ślad osobowości tego faceta. Wiemy, że ma poczucie humoru. Sądzę, że to wielki krok naprzód.
– Jasne. Może uda nam się go złapać w kabarecie.
– Złapiemy go, Deb – zapewniłem, chociaż ani ona, ani ja nie wierzyliśmy w moje słowa. Tylko chrząknęła. Światła zmieniły się, a ona nacisnęła na gaz, jakby rozdeptywała jadowitego węża.
Jechaliśmy w dużym ruchu z powrotem do domu Deb. Poranne korki już się kończyły. Na rogu Flaglera i ulicy Trzydziestej Czwartej jakiś samochód wjechał na chodnik i walnął w latarnię przed kościołem. Obok samochodu, między dwoma wrzeszczącymi na siebie mężczyznami, stał policjant. Na krawężniku siedziała zapłakana dziewczynka. Ach, te czarowne rytmy kolejnego magicznego dnia w raju.
Kilka chwil później skręciliśmy w Medina i Deborah zaparkowała swój samochód obok mojego, na podjeździe. Wyłączyła silnik i przez chwilę oboje po prostu siedzieliśmy, nasłuchując trzasków stygnącego motoru.
– Cholera – powiedziała.
– Zgadzam się.
– Co teraz robimy? – zapytała.
– Śpimy – odparłem. – Jestem zbyt zmęczony, żeby myśleć.
– Uderzyła oburącz w kierownicę.
– Jak ja mam spać, Dexterze? Wiedząc, że Kyle jest… – Znów uderzyła w kierownicę. – Cholera – dodała.
– Furgonetka się znajdzie, Deb. Wiesz przecież. Baza danych wyrzuci wszystkie białe furgonetki z tablicami WYBIERZ ŻYCIE, a list gończy to tylko kwestia czasu.
– Kyle nie ma czasu – odparła.
– Istoty ludzkie potrzebują snu, Debs – powiedziałem. – Ja też.
Furgonetka kuriera zapiszczała na zakręcie i zatrzymała się z brzękiem przed domem Deborah. Kierowca wyskoczył z małą paczuszką i podszedł do drzwi frontowych.
– Cholera – zaklęła po raz ostatni i wysiadła z wozu, żeby odebrać przesyłkę.
Zamknąłem oczy i posiedziałem troszkę dłużej, oddając się marzeniom, co zdarza mi się zamiast logicznego myślenia, kiedy jestem bardzo zmęczony. To chyba naprawdę był zmarnowany wysiłek; nic mi nie przychodziło do głowy poza pytaniem, gdzie zostawiłem buty do biegania. Ponieważ moje nowe poczucie humoru najwyraźniej nadal obijało mi się po głowie, wydało mi się to śmieszne, a ku memu ogromnemu zdumieniu usłyszałem słabiutkie echo dobiegające od strony Mrocznego Pasażera. Co w tym takiego śmiesznego? – zapytałem. – Czy to dlatego, że zostawiłem buty u Rity? Oczywiście, nie odpowiedział. Biedaczyna, pewnie do tej pory się dąsał. A jednak zachichotał. Czy jest coś jeszcze, co byłoby śmieszne? – zapytałem znowu. Ale nadal nie było odpowiedzi; zaledwie słabe uczucie oczekiwania i głodu.
Kurier zagrzechotał i z rykiem odjechał. Właśnie miałem zamiar ziewnąć, przeciągnąć się i przyznać, że moje precyzyjnie dostrojone moce mózgowe zrobiły sobie przerwę, kiedy usłyszałem coś w rodzaj wymiotnego jęku. Otworzyłem oczy i podniosłem wzrok. Zobaczyłem, jak Deborah robi chwiejny krok i siada na chodniku przed domem. Wysiadłem i szybko do niej podszedłem.
– Deb? – zapytałem. – Co się stało?
Rzuciła paczuszkę i ukryła twarz w dłoniach, wydając przy tym więcej dziwnych dźwięków. Przykucnąłem obok niej i podniosłem paczuszkę. Było to małe pudełko, rozmiarów opakowania na zegarek. Podważyłem przykrywkę. W środku znalazłem torebkę z zamkiem błyskawicznym, a w torebce ludzki palec.
Palec z dużym, błyszczącym różowiutko pierścieniem.
Читать дальше