Na dole ekranu znajdowały się następujące słowa:
AUTOPILOT URUCHOMIONY ABY UNIERUCHOMIĆ AUTOPILOTA LUB ZMIENIĆ KURS NALEŻY WPISAĆ KOD AUTORYZACJI
Kod autoryzacji?
A niech to…
Nie mógł wyłączyć autopilota, co oznaczało, że samolotu nie da się sprowadzić na ziemię.
Co im pozostawało?
Schofield popatrzył na chmury na zewnątrz i na nieprzytomnego Colemana u swoich stóp.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Wrócił do prezydenta z Colemanem na plecach.
– Niech pan włoży jego kombinezon – powiedział, wskazując ruchem głowy drugiego nieprzytomnego pilota. Sam zaczął rozbierać Colemana.
Po kilku minutach Schofield i prezydent mieli na sobie pomarańczowe kombinezony – a w kieszeniach sig-sauery.
– Teraz dokąd? – spytał prezydent. Schofield popatrzył na niego.
– Tam, gdzie jeszcze nikt z nas nie był.
Wahadłowiec X-38 był połączony z boeingiem rurą o średnicy prawie metra. Co prawda zamocowano go do kadłuba samolotu kilkoma tytanowymi rozporkami, ale można się było do niego dostać tylko przez tę rurę.
Jeden jej koniec stykał się z tylną częścią dachu boeinga, a drugi dochodził do brzucha wahadłowca. Od strony samolotu wejście do przewodu łączącego znajdowało się pośrodku jego kadłuba, na dolnym pokładzie.
Schofield i prezydent pobiegli w tamtym kierunku.
Złota warstewka na wizjerach ich hełmów, mająca chronić oczy przed intensywnym promieniowaniem ultrafioletowym na dużych wysokościach, całkowicie ukrywała ich twarze.
Dotarli do „pępowiny” – idącej pionowo w górę rury, znikającej w suficie. Po jej ściance biegła wąziutka stalowa drabinka.
Schofield zadarł głowę – na końcu przewodu łączącego, jakieś trzydzieści metrów wyżej, widać było oświetlone wnętrze wahadłowca.
Odwrócił się do prezydenta i wskazał kciukiem w górę.
Wspinali się powoli, obciążeni skafandrami i przypominającymi spore plecaki jednostkami podtrzymania życia.
Po mniej więcej minucie Schofield wysunął się z okrągłego luku w podłodze wahadłowca i znieruchomiał.
Tylny przedział towarowy wahadłowca wyglądał jak wnętrze pojazdu z filmów science fiction.
Przestrzeń była niewielka, ale zaprojektowano ją tak, aby można było w niej przewozić wszystko – ludzi, broń czy nawet małego satelitę. W śnieżnobiałych ścianach znajdowały się gniazda do podłączenia aparatów oddechowych, klawiatury komputerowe i uchwyty do mocowania sprzętu, teraz jednak przerobiono to miejsce na kabinę pasażerską, wstawiając dwanaście masywnych foteli. Wszystkie stały tak, że siedzący w nich ludzie patrzyli do przodu, i były ustawione po dwa.
W fotelach siedzieli zdrajcy z oddziału Echo i ich chińscy wspólnicy.
Było ich pięciu i każdy miał na sobie hełm ze złotym wizjerem i obszerny pomarańczowy kombinezon z naszytą na ramieniu amerykańską flagą.
Jak na ironię… – pomyślał Schofield.
Wszyscy byli mocno przypięci pasami, przygotowani do wytrzymania dużego przeciążenia podczas wchodzenia na orbitę.
Przez otwarte drzwi kokpitu widać było trzech kolejnych ludzi – pilotów wahadłowca. Za nimi jarzyło się już tylko błękitne niebo.
Schofield czuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny.
Choć wiedział, że wizjer zasłania jego twarz, wydawało mu się, że każdy natychmiast rozpozna w nim wkraczającego na teren wroga dywersanta.
Z przodu kabiny znajdowało się kilka wolnych foteli – prawdopodobnie były przeznaczone dla obu pilotów boeinga i pięciu komandosów, którzy zostali odcięci w hangarze.
Schofield wspiął się powoli do kabiny.
Nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi.
Rozejrzał się w poszukiwaniu Kevina, ale nigdzie go nie było widać.
O, nie…
Po chwili jednak zauważył, że jedna z ubranych w kombinezony postaci nie do końca wypełnia strój. Wyglądała niemal komicznie. Rękawice kombinezonu zwisały jak u bezrękiego inwalidy, a końce nogawek wraz z butami załamywały się, jakby były w środku puste. Najwyraźniej właściciel tego kombinezonu był bardzo mały…
To z pewnością Kevin.
Zamiast podwinąć mu rękawy i nogawki, aby mógł włożyć ręce w rękawice, a nogi w buty, żołnierze oddziału Echo woleli, żeby korzystał w pełni z ochrony, jaką dawał kombinezon – nawet jeśli wyglądał z tego powodu jak Charlie Chaplin.
No dobrze, pomyślał Schofield. Co teraz?
Może złapać Kevina, zanim ktokolwiek zdąży się odpiąć, zanurkować z nim w rurę, wrócić do boeinga i…
W tym momencie ktoś położył mu rękę na ramieniu i w jego słuchawkach eksplodował głos:
– Cześć, Coleman!
Był to jeden z pilotów, który wyszedł właśnie z kokpitu.
– Jesteście tylko we dwóch? Co się stało z resztą? Schofield ze smutkiem pokręcił głową.
– No cóż… – powiedział pozbawiony twarzy astronauta i wskazał palcem dwa fotele, stojące tuż przy drzwiach do kokpitu. – Siadajcie i przypnijcie się.
Pochylił się, pomógł wyjść z włazu prezydentowi i zatrzasnął klapę.
Potem wrócił do kokpitu, po drodze wydając wszystkim instrukcje:
– Cały personel uwaga! Przygotować się do oddzielenia od pojazdu nośnego za trzydzieści sekund.
Drzwi kokpitu zatrzasnęły się za nim, szczelnie oddzielając pomieszczenie pilotów od kabiny, i Schofield został sam, zapatrzony w zamkniętą klapę w podłodze.
Jasna cholera…
Za chwilę mieli wejść na orbitę.
Z prezydentem za plecami podszedł do dwóch pustych foteli obok drzwi do kokpitu.
Po drodze przyjrzał się, w jaki sposób ludzie z oddziału Echo podłączyli się do centralnego układu podtrzymywania życia i jak się przypięli w fotelach.
Podszedł do jednego z pustych foteli i wsadził końcówkę przewodu, wychodzącego z jego „plecaka”, w gniazdo na podłokietniku fotela. Usiadł i zaczął zapinać pasy.
Prezydent obserwował go uważnie i po chwili zrobił to samo w swoim fotelu po drugiej stronie przejścia.
Po zabezpieczeniu się Schofield obejrzał wnętrze wahadłowca.
Z drugiej strony przejścia – tuż za prezydentem – siedział Kevin. Wyglądał przedziwnie w swoim zbyt wielkim kombinezonie.
Nagle stało się coś dziwnego.
Kevin zamachał do Schofielda.
Zamachał…
Był to szybki, ukradkowy ruch, sprawił jednak, że pusty rękaw kombinezonu chłopca zabujał się w powietrzu.
Schofield zmarszczył czoło.
Przecież miał na głowie hełm ze złoconym wizjerem i nie było możliwości, aby dzieciak zobaczył jego twarz.
Czyżby mnie rozpoznał? – przemknęło mu przez głowę.
Odrzucił tę myśl. Dzieciak prawdopodobnie machał każdemu nowo przybyłemu.
Odwrócił się w kierunku prezydenta, który właśnie zapinał pasy i chyba brał też głęboki wdech. Domyślał się, jak Szef może się teraz czuć.
Nagle w interkomie hełmu rozległy się głosy:
– Zapłon dopalaczy gotowy…
– Zbliżamy się do wysokości startowej…
– Odłączenie pępowiny za trzy… dwie… jedną… teraz! Spod wahadłowca doleciało głośne metaliczne brzęknięcie i maszyna podskoczyła w górę, jakby zrobiła się lżejsza.
– Pępowina odłączona… oderwaliśmy się od pojazdu startowego…
W słuchawkach Schofielda rozległ się cichy chichot, a potem głos Kobry Carneya powiedział:
– Spalcie go.
– Tak jest, sir. Przygotowanie dopalaczy Pegasus do odpalenia… odpalenie za trzy…
Wahadłowiec zaczął dygotać.
– …dwie…
Schofield czekał w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń.
– …jedną… teraz!
Читать дальше