– Przecież de Sade był Francuzem.
– No i co z tego?
Powstrzymałam irytację. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby zamordowana została żona jednego z moich patologów? Czy Marino grzebałby w jego domowej biblioteczce? Czy znalazłszy wiele tomów o seryjnych mordercach i zbrodniach na tle seksualnym, także pomyślałby, że trafił w dziesiątkę?
Marino zapalił następnego papierosa i patrząc na mnie zmrużonymi oczyma, zaciągnął się głęboko. Wydmuchnął cieniutką strużkę dymu i dopiero wtedy się odezwał:
– Najwyraźniej masz dobre zdanie o panu Petersenie. Na czym je opierasz? Na tym, że jest artystą, czy może na tym, że chodzi do dobrego college’u?
– Nie mam żadnego zdania na jego temat – odrzekłam. – Nie wiem o nim nic, oprócz tego, że nie pasuje do portretu psychologicznego człowieka, który dusi te kobiety.
Marino zamyślił się.
– No, cóż… a ja wiem o nim to i owo, pani doktor. Widzisz, gadałem z nim przez ładnych kilka godzin. – Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wyciągnął dwie mikrokasetki i rzucił na biurko. Ja także zapaliłam papierosa. – Pozwól, że ci opowiem, jak ta rozmowa przebiegała. Razem z Beckerem siedzieliśmy z nim w kuchni, tak? Wszyscy inni wyszli z domu i nagle łup! Osobowość pana Petersena uległa całkowitej zmianie. Wyprostował się na krześle, zaczął myśleć logiczniej i gestykulować tak, jakby znajdował się na scenie! To było po prostu niewiarygodne. Od czasu do czasu oczy zachodzą mu łzami, głos się łamie, to blednie, to znów się czerwieni. Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że to żaden wywiad, tylko jedno wielkie cholerne przedstawienie! – Odchylił się na krześle i poluźnił krawat. – Pomyślałem sobie, że już gdzieś to wcześniej widziałem. Przede wszystkim w Nowym Jorku, gdy rozpracowywałem gogusiów w stylu Johnny’ego Andrettiego, ubranych we włoskie garnitury, palących importowane cygara; urok osobisty wprost od nich bije. Są tak mili, że człowiek w końcu zaczyna im iść na rękę i zapomina, że w czasie swej zawodowej kariery rąbnęli ze dwadzieścia osób, bo tak wypadło. Podobnie było z pewnym alfonsem o imieniu Phil. Bił dziewczyny metalowym wieszakiem na ubrania, dwie z nich zabił w ten sposób… przesłuchiwałem go w jego restauracji, która służyła za przykrywkę dla innych interesów. Phil był cały załamany, płakał. Pochylił się ku mnie przez stół i powiedział jednym tchem: „Proszę, znajdź tego, kto to zrobił, Pete. To jakieś chore bydlę, nie człowiek. Masz, spróbuj trochę tego chianti, Pete. Jest naprawdę wyśmienite”. Chodzi mi o to, doktorku, że widziałem takie zagrywki już nie raz. Zachowanie Petersena uruchamia we mnie ten sam ostrzegawczy dzwoneczek, co bujanie Phila czy Andrettiego. Więc gdy się tak przed nami produkował, siedziałem tam i myślałem: „Za kogo ten studencina z Harvardu mnie uważa? Za idiotę czy co?”
Nic nie odpowiedziałam na tę przydługą tyradę, tylko wsadziłam kasetę do magnetofonu; Marino skinął głową, bym włączyła odtwarzanie.
– Akt pierwszy – obwieścił grobowym głosem. – Scena: kuchnia Petersenów. Główny bohater: Matt. Rola: tragiczna. Jest blady, a oczy ma załzawione. Wpatruje się w ścianę. A ja? Ja widzę przed oczyma stary film: nigdy w życiu nie byłem w Bostonie i nie poznałbym Harvardu nawet gdybym się o niego potknął, ale mam przed oczyma te stare ceglane mury i wijącą się winorośl pod oknami.
Ucichł, gdy z taśmy popłynęły słowa Petersena; mówił o Harvardzie, odpowiadając na pytanie, gdzie poznał Lori. Przez wiele lat pracy zawodowej słyszałam niejeden wywiad policyjny, lecz to pytanie mnie zaskoczyło. Jakie miało znaczenie? Co zaloty Lori i Matta miały wspólnego z jej zabójstwem? A jednak jakaś część mnie znała już odpowiedź na to pytanie.
Marino badał grunt; usiłował wyciągnąć z Petersena jak najwięcej szczegółów. Szukał czegokolwiek, najmniejszego drobiazgu, który mógłby świadczyć o tym, że Matt miał obsesję; że był niepoczytalny i skłonny do psychopatycznego zachowania.
Wstałam i zamknęłam drzwi, by nikt nam nie przeszkodził. Głos z magnetofonu dobiegał do mnie jasno i wyraźnie:
– …widziałem ją już wcześniej, w campusie. Zawsze nosiła mnóstwo książek i wyglądała tak, jakby wiecznie się jej gdzieś spieszyło.
Marino: – Co było w niej takiego, że zwróciłeś na nią uwagę, Matt?
– Trudno powiedzieć. Ale długi czas mnie intrygowała, choć nie mam pojęcia dlaczego. Może dlatego, że zazwyczaj była sama, zawsze w pośpiechu, nigdy nie włóczyła się bez celu. Była bardzo pewna siebie i zdawało się, że zawsze wie, dokąd zmierza. Zaciekawiła mnie.
Marino: – Czy często ci się to zdarza? Chodzi mi o to, czy często widzisz gdzieś kobietę, w sklepie, na ulicy, która cię intryguje?
– Nie, chyba nie. Wiesz, zwracam uwagę na innych ludzi, jak każdy inny; ale z nią, z Lori… to było coś zupełnie innego.
Marino: – Mów dalej. Więc wreszcie ją poznałeś. Gdzie to było?
– Na przyjęciu; na wiosnę, zaraz na początku maja. Balanga odbywała się w mieszkaniu kolegi mojego współlokatora, poza campusem; okazało się, że facet jednocześnie chodził na laboratorium wraz z Lori i dlatego wpadła. Dotarła około dziewiątej, kiedy ja właśnie szykowałem się do wyjścia; ten koleś, gospodarz imprezy, otworzył jej piwo i zaczęli rozmawiać. Nigdy wcześniej nie słyszałem jej głosu; kontralt, bardzo miły, wpadający w ucho. Miała taki głos, że gdy ludzie go usłyszeli, odwracali się, by zlokalizować jego źródło. Opowiadała właśnie jakąś anegdotkę o którymś z profesorów i kilka osób dokoła niej się roześmiało. Lori miała dar przyciągania ludzkiej uwagi, mimo iż wcale się o to nie starała.
Marino: – Innymi słowy, nie wyszedłeś z przyjęcia, tak? Zobaczyłeś ją i postanowiłeś zostać?
– Tak.
– Jak ona wtedy wyglądała?
– Miała dłuższe włosy i nosiła je upięte… tak jak czasem baletnice upinają włosy. Szczupła, bardzo atrakcyjna…
– Podobają ci się szczupłe blondynki, tak? Uważasz te cechy za atrakcyjne u kobiet?
– Po prostu ją uważałem za atrakcyjną, to wszystko. Poza tym w niej było coś więcej: cechowała ją wyjątkowa inteligencja. Dzięki temu wyróżniała się w tłumie.
Marino: – Co jeszcze?
– Nie rozumiem. O co pan pyta?
Marino: – Zastanawiam się, co ci się jeszcze w niej podobało? – Po chwili przerwy: – Uważam, że to ciekawe.
– Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ten jeden element jest zadziwiający; wymyka się opisowi. Czasem spotyka się osobę, która wywiera na tobie niezapomniane wrażenie i już. To tak, jakby coś w środku człowieka budziło się do życia… Nie wiem dlaczego. Dobry Boże… nie mam pojęcia.
Następna przerwa, tym razem znacznie dłuższa.
Marino: – Więc była typem kobiety, która przyciąga uwagę, tak?
– Tak, zdecydowanie tak. Cały czas. Kiedy tylko szliśmy gdzieś razem, do znajomych, na przyjęcia, gdziekolwiek… zawsze przyciągała uwagę. A mnie to wcale nie przeszkadzało; lubiłem wycofywać się w cień i obserwować reakcje ludzi na jej obecność. Analizowałem, co takiego było w niej, że tak na nią reagowali. Charyzmę albo się ma, albo się jej nie ma. A ona ją miała. Nie udawała.
Marino: – Kiedy wspominałeś, że często widywałeś Lori w campusie, mówiłeś, że zdawała się pogrążona w myślach, że zawsze się gdzieś spieszyła. A jak było poza uczelnią? Chodzi mi o to, czy miała w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi? Wiesz, w sklepie czy na stacji benzynowej… czy miała zwyczaj rozmawiać z kimś, kogo spotkała po raz pierwszy w życiu? Albo gdyby ktoś przyszedł do domu, dostawca lub ktoś taki, czy zaprosiłaby go do środka?
Читать дальше