Adrian wydał zduszony okrzyk. Twarz Briana była umazana krwią. Na białej koszuli rozlewała się ciemna szkarłatna plama. Włosy potargane i pozlepiane. Adrian nie widział otworu, który kula zrobiła w skroni, ale ta dziura tam na pewno była, tuż poza zasięgiem wzroku.
– Wiesz, co mnie zaskoczyło, Audie. Zawsze uważałem cię za uczonego, intelektualistę. Poezja, badania naukowe… Ale nie miałem pojęcia, że jesteś tak twardy – ciągnął Brian matowym, reporterskim tonem. – Ja nie zniósłbym śmierci Tommy'ego w Iraku. Nie mógłbym żyć dalej po tym, jak Cassie wjechała w to drzewo. Byłem samolubny. Żyłem sam. Miałem tylko klientów i sprawy, za które walczyłem. Nie dopuszczałem do siebie ludzi. Tak dużo łatwiej, bo skoro nikogo nie kochałem, o nikogo nie musiałem się martwić.
Adrian przeniósł wzrok z powrotem na drogę. Upewnił się, że nie przekracza dozwolonej prędkości.
– Dom Wolfe'a jest tam. – Brian wskazywał przed siebie zakrwawionym palcem.
– Zostaniesz przy mnie? – spytał Adrian. Pytanie zawisło w powietrzu między nimi.
– Jeśli będę ci potrzebny, przyjdę – odparł Brian. Nagle znów stał się pewny siebie, bezpośredni i hardy jak zawsze.
Zaczął otrzepywać koszulę, jakby plamy krwi były okruchami chleba. – Słuchaj, Audie, dasz sobie z gościem radę. Pamiętaj tylko to, co wie każdy detektyw: zawsze istnieje jakiś związek między faktami. Gdzieś tam jest coś, co ci powie, gdzie szukać Jennifer. Musisz tylko być gotowy to zauważyć, kiedy przemknie ci przed oczami. Jak ten samochód na skrzyżowaniu. Musisz być gotowy do działania.
Adrian skinął głową. Zjechał na pobocze i spojrzał na dom Marka Wolfe'a.
– Bądź w pobliżu – powiedział z nadzieją, że jego nieżyjący brat odbierze te słowa jako rozkaz, nie błaganie.
– Zawsze jestem tak blisko, jak tego chcesz.
Wolfe stał w drzwiach i wypatrywał profesora. Pomachał do niego jak każdy dobry sąsiad w weekendowy poranek.
Adriana zaskoczyła radosna atmosfera u Wolfe'a. Czysto, wszędzie panował nienaganny porządek. Słońce wlewało się przez podniesione żaluzje. Wnętrze wypełniał zapach wiosny, prawdopodobnie za sprawą solidnej dawki odświeżacza powietrza. Wolfe wskazał teraz już znajomy salon. Kiedy Adrian ruszył naprzód, z kuchni wyszła matka. Powitała go ciepło pocałunkiem w policzek, choć z pewnością nie pamiętała jego poprzednich wizyt. Potem czmychnęła w głąb domu, żeby „… trochę posprzątać i poskładać pranie…”, tak jakby to wcześniej uzgodnili. Wolfe najwyraźniej dokładnie poinstruował matkę, co powinna mówić i robić, kiedy przyjdzie Adrian.
Patrzył za nią, kiedy poszła w głąb korytarza i zamknęła za sobą drzwi pokoju.
– Mam mało czasu – powiedział. – Nie może wysiedzieć na miejscu, kiedy za długo zostawiam ją samą.
– A co, kiedy wychodzi pan do pracy?
– Staram się o tym nie myśleć. Co dwa dni proszę jedną z jej przyjaciółek, żeby wpadła. Mam listę kobiet, które znała, zanim to wszystko się zaczęło. Są gotowe pomóc, więc dzwonię do nich, kiedy mogę. Czasem zabierają ją na spacer. Ale z powodu moich… – zawahał się -…kłopotów z prawem większość nie chce się u mnie pokazywać. Dlatego płacę dzieciakowi sąsiadów, żeby po szkole zaglądał tu na parę minut. Jego rodzice nie wiedzą o naszej umowie, inaczej pewnie zabroniliby mu tego. Matka w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie pamięta jego imienia, ale lubi, kiedy ją odwiedza. Chyba bierze go za mnie, dwadzieścia lat młodszego. W każdym razie kosztuje mnie to dziesięć dolarów dziennie. Zostawiam jej kanapkę na drugie śniadanie… na razie może jeść bez dozoru, ale nie wiem, jak długo jeszcze, bo jeśli się zakrztusi… – urwał. Było oczywiste, że tkwi między młotem i kowadłem.
Adrian nie bardzo rozumiał, co to wszystko ma z nim wspólnego, ale usłyszał szept Briana: Wiesz, co teraz będzie, prawda?
Po chwili Wolfe odwrócił się do profesora.
– Rozumiem, że zawarliśmy umowę, ale…
Adrian usłyszał, że brat prychnął śmiechem.
– …Potrzebuję czegoś więcej. Sama obietnica, że nie pójdzie pan do glin, nie wystarczy. Musi mi pan płacić za to, co robię. To zabiera dużo czasu i energii. Mógłbym zamiast tego wziąć nadgodziny w pracy, zarobić więcej pieniędzy.
Wolfe wsunął się do salonu. Wyjął z torby z robótką laptop matki i zaczął go podłączać do szerokoekranowego telewizora.
– Na jakiej podstawie sądzi pan… – zaczął Adrian.
– Już ja pana znam, profesorze. Wiem wszystko o takich nadzianych uczonych typach. Przez lata dostajecie granty federalne i stanowe. Kumple z wydziału ekonomii pewnie doradzili panu kilka niezłych inwestycji. Och… to stare volvo. Te stare ciuchy. Może i wygląda pan, jakby nie miał złamanego centa, ale na pewno zachomikował pan miliony na jakimś koncie.
Adrian pomyślał, że ludzie, którzy mówią, że wiedzą wszystko o czymś albo o kimś, przeważnie nie wiedzą nic. Zachował tę refleksję dla siebie.
– Czego pan chce?
– Swojej doli. Zapłaty za poświęcony czas.
Brian podpowiadał szeptem. Adrian wyczuwał wesołość w głosie brata. Największa frajda dla prawnika: zastawianie pułapki.
– To brzmi jak wymuszenie.
– Nie. Zapłata za świadczone usługi.
Adrian skinął głową. Robił wszystko, co kazał mu brat, a ten wykrzykiwał do jego ucha instrukcje z szybkością karabinu maszynowego. Weź od niego telefon!
Wykonał polecenie.
– Ma pan może komórkę? Ja niestety nie noszę, a chciałbym zadzwonić.
Wolfe się uśmiechnął. Wyjął telefon z kieszeni. Rzucił go Adrianowi. Zacznij blef.
– Proszę, niech pan dzwoni.
Profesor w pierwszej chwili nie bardzo zrozumiał, o jaki blef chodziło bratu, ale zobaczył, że jego palce już wciskają klawisze. Odnosił wrażenie, że ręka Briana steruje jego dłonią. Wybrał 911.
Wiesz, kogo poprosić do telefonu, odezwał się Brian z werwą.
– Proszę z detektyw Collins.
Wolfe kiwnął głową.
– Może ją znalazłem – powiedział szybko, prawie w panice. – Ale jeśli pan się z nią połączy, może nie.
Adrian zawahał się, usłyszał odległe „halo” i natychmiast zamknął klapkę telefonu.
Teraz będzie trudniej, podszepnął Brian. Skup się. Wiem, jak to się załatwia, nieraz to robiłem. Krok pierwszy: niech poda konkrety.
– To jak, panie Wolfe? Znalazł ją pan czy nie?
Przestępca pokręcił głową.
– To nie takie proste.
– Właśnie że tak.
Brawo, zawołał Brian.
– Znalazł ją pan? – naciskał Adrian.
– Wiem, gdzie szukać.
– To nie to samo.
– Mhm – przyznał Wolfe. – Ale prawie.
No dobra, Audie, jedź dalej. Jesteś panem sytuacji.
– Ma pan jakąś propozycję? – spytał Adrian raptownie.
– Ja tylko chcę być w porządku.
– To stwierdzenie faktu. Nie propozycja.
– Profesorze, obaj wiemy, o co mi chodzi.
– Cóż, może w takim razie wyjaśni mi pan, co rozumie przez „być w porządku”?
Wolfe uśmiechnął się szeroko. Wyglądał jak stara disneyowska wersja Kota z Cheshire, który rozpływa się w nicość, pozostawiając na ekranie tylko ten niepokojący, wyszczerzony uśmiech. Adrian pamiętał, jak oglądał Alicję w Krainie Czarów z Tommym, a potem przez kilka godzin tłumaczył synkowi, że prawdopodobieństwo, iż wpadnie przez króliczą norę do świata, gdzie Czerwona Królowa chce ścinać ludziom głowy przed procesem, jest znikome. Małego Tommy'ego przerażały fantazje, nie rzeczywistość. Mógł zafascynowany oglądać programy o atakach rekinów w Kalifornii albo o głodnych lwach w Serengeti. Ale jak zobaczył gąsienicę palącą nargile, przez pół nocy przewracał się z boku na bok i krzyczał w ciemności, zamiast spać.
Читать дальше