Kompletny bezsens.
– Mister Asmare prosi doktor i inny dowódca UNIFE obejrzeć fabryka i zjeść kolacja. Uroczysty wieczór ten dzisiaj.
Wzmianka o innych dowódcach sprowadziła mnie na ziemię.
– Postaram się przyjść, ale teraz muszę wracać. Jestem żołnierzem, mam rozkazy. Może wyjedziemy z Kasali przed obiadem.
*
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Zamykając za sobą furtkę, odwróciłem się i wtedy ją zobaczyłem.
Stała w oknie i przesłonięta siateczką gęstej moskitiery znów była, jak za pierwszym razem, pozbawionym twarzy cieniem. Pomyślałem, że gdyby nie zieleń sukni, nie wiedziałbym nawet, że to ona, ale czułem, że okłamuję samego siebie. Nie ruszała się, po prostu stała z dłońmi na parapecie i patrzyła. Nawet wtedy, gdy uniosłem rękę i bardzo lekko, prawie nie używając nadgarstka, pomachałem jej na pożegnanie.
*
– Agnieszka Wielogórska – powiedziała perkatonosa kobieta o szerokiej twarzy i brązowych oczach. – „Gazeta Wyborcza”. I trochę TVP.
Dłoń miała dopasowaną do reszty: krótką, szeroką i krzepką.
– Jacek Szczebielewicz – przytrzymałem spoconą rękę o sekundę dłużej, niż to było konieczne. – Wojsko Polskie. I trochę UNIFE.
Roześmiała się i od razu zrobiła się ładniejsza. Młodsza chyba nie: uśmiech pogłębia zmarszczki. Nie, żeby te jej jakoś kłuły w oczy, ale w naturze nie wyglądała na młodszą. Trzecia dekada życia ze wskazaniem na jej drugą połowę.
– Dobrze, że tylko trochę – powiedziała, ściągając przewieszony przez szyję aparat z obiektywem wielkości armatniej lufy. Strąciła przy okazji kapelusz, odsłaniając kudłatą głowę. Miałem okazję przekonać się, że mój telewizor nie zniekształca barw: włosy były takie jak na ekranie, ni to szare, ni rude.
– Nie bardzo rozumiem… – podałem jej zgubę.
– Niektórym te niebieskie czapki poopadały na oczy i uszy – wyjaśniła, siadając na wymontowanym z samochodu fotelu, opartym o bok tegoż samochodu. Niewielki, krótki i szeroki suzuki samuraj wyglądał na sfatygowanego, był oliwkowozielony i zakurzony, czyli do złudzenia przypominał swoją ubraną jak na safari, zmęczoną, spoconą i umorusaną użytkowniczkę. – Nic nie widzą, niczego nie słyszeli.
– Nawet rzecznik prasowy?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza, i tak ledwo żyję. – Wyciągnęła nogi w ciężkich pionierkach. – Jak niby mam pytać o cokolwiek faceta, który siedzi tysiąc kilometrów stąd? Zresztą z nim przez szerokość własnego biurka ciężko się rozmawia. I pomyśleć, że to Brazylijczyk…
– Rozumiem – usiadłem obok niej. – Liczy pani na solidarność plemienną. I pewnie złą opinię, jaką cieszą się lekarze wojskowi.
– A cieszycie się?
– Niektórzy mówią, że nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami.
– To parszywcy… A jesteście?
– Nawąchałem się więcej prochu niż niejeden generał. Lekarz zabezpiecza strzelania, wie pani. A w czasie wojny też wyprawia na tamten świat więcej ludzi niż facet prowadzący tyralierę.
Jej uśmiech przygasł. Jakiś czas patrzyła na parę dwudziestolatków, siedzących przy kuchni. Do niedawna byli jej eskortą i dała im w kość, włócząc się między posterunkami. Cała trójka wróciła przed chwilą; Agnieszka Wielogórska przywitała się z biwakującymi nad stawem pasażerami sokoła i precyzyjnym manewrem dopadła mnie w pobliżu swego samochodu, z dala od ciekawskich uszu.
– Teraz pan nie zdążył – mruknęła.
– Teraz nie.
– Wiem: to kiepski moment – zastrzegła się – ale nie powiedziałby mi pan, panie Jacku, dlaczego ten chłopak musiał umrzeć?
– To ma być pytanie do lekarza?
– A czy ja mówię: „Panie doktorze”? Nie zauważył pan, że się spoufalam?
Umiała nagradzać uśmiechem moje żarty, sama też potrafiła mnie rozbawić. W naturze była sympatyczniejsza niż w oficjalnej, gazetowo-ekranowej wersji. Miała klasę.
– To zaszczyt dla skromnego łapiducha.
– Może pan dostąpić jeszcze większego – powiedziała, wachlując się kapeluszem. – Z ludźmi, którzy nie doznali trwałego skurczu języka, szybko przechodzę na ty. Nawet bez bruderszaftu.
– O mój Boże! A… nie da się z bruderszaftem?
Miała klasę, była kimś, nie porażała z miejsca urodą – z takimi kobietami, nawet jeśli, tak jak ona, nie noszą obrączki, łatwiej mi przychodzi swobodna rozmowa. Zero szans na coś więcej, język nie plącze się człowiekowi w nadziejach i wątpliwościach.
– Zaczynam wierzyć – błysnęła zębami – w to, co o panu mówią.
– Tu? – zdziwiłem się. – W Ogadenie?
– Major Morawski powiedział, że nawiązał pan już pierwszy udany romans z lokalną pięknością i powinnam na pana uważać.
– Zabiję go – posłałem mroczne spojrzenie w stronę stawu.
– Też dobry temat – zgodziła się. – Ale póki co… Niech pan puści choć trochę farby, błagam. Wie pan, ile kosztuje to safari? – zabębniła lakierowanym paznokciem o karoserię samuraja. – Redakcja dawno powiesiłaby mnie za jaja, gdyby nie płeć. Są źli i domagają się sensacji. A tu pachnie czymś ciekawym. Mam już cudowne tło: samotny patrol, ziemia niczyja, tajemnicze śmigłowce, tajemnicza katastrofa… Chwyta pan, prawda? No i nie mogę ruszyć z miejsca, bo Filipiak na każde pytanie odpowiada łypaniem oczu. Nic nie wiem.
– Nic to przesada – zaoponowałem. – Skądś się pani tu wzięła.
– Z rozpaczy się wzięłam. Pojechałam do Ferfer, bo nasi złapali facetów szmuglujących broń. Okazało się, że dwóch pastuchów kupiło okazyjnie dwa chińskie kałasze i używało do odpędzania hien. Mało mnie szlag nie trafił. Akurat trafił się Filipiak z tym transportem ziarna, więc… Temat taki sobie, ale z braku laku… Przyjechaliśmy tu, oddaliśmy przesyłkę i już myślałam, że zdechnę z nudy, kiedy zjawiły się te śmigłowce.
– I zwietrzyła pani sensację – dopowiedziałem. – Cóż, obawiam się, że żadnej Ameryki pani nie odkryje. Wiadomo, że Somalia wspiera ogadeńskich rebeliantów. Wiadomo, że ich lotnictwo nie tylko naruszało granicę, ale strzelało i rzucało bomby.
– Z awionetek. Zestrzelony śmigłowiec to nowość.
– No… chyba tak. Tyle że ja go nie widziałem.
– Jasne. I nie rozumie pan, czego właściwie chcę. Więc wyjaśniam: chcę wiedzieć, dlaczego wysyłają tu na gwałt maszynę z ekipą dochodzeniową, to po pierwsze. I po drugie: dlaczego supernowoczesny śmigłowiec szturmowy czai się pół nocy w krzakach i próbuje zmasakrować każdego, kto stara się zbliżyć do miejsca katastrofy. Jeśli to nie śmierdzi, to może pan iść po swoją walizeczkę i amputować mi nos.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dziewczyny o dyskusyjnej urodzie nie ryzykują jej resztek ot tak, bez powodu.
– Zacznijmy od tego, że mieliśmy zabrać rannego.
– Który dawno nie żył, kiedy wylatywaliście.
– Tak mnie pani dusi, że zdradzę pewną tajemnicę: w wojsku bywa niezły bajzel. Podejrzewam, że po prostu sekretarka położyła Zarębie meldunek po niewłaściwej stronie biurka.
– On nie ma sekretarki.
– Ma – uśmiechnąłem się z wyższością. – To akurat wiem.
– Nie ma – zapewniła uśmiechając się o parę milimetrów szerzej ode mnie. – Tak się składa, że próbowałam pisać na ten temat.
– Jaki temat?
– Inny – przywołała mnie do porządku – Grajmy dalej. Pana serw. Doktor Szczebielewicz miał leczyć. A inni?
– Ekipa dochodzeniowa. Jeśli spada bojowa maszyna niewiadomego pochodzenia, posyła się kogoś, kto zbada szczątki.
Читать дальше