Oprócz komina za strzechami lepianek widać było dach jakiegoś wyższego, krytego prawdziwym dachem budynku.
– Gdzie dowódca? – rozejrzałem się po placu otoczonym chaotycznie rozrzuconymi domami. Wylądowaliśmy na południowym skraju osady, obok niedużej sadzawki, w której przed chwilą pluskała się gromadka nagich dzieci. Teraz ciemnoskórzy malcy zgromadzili się naturalnie wokół sokoła, podobnie jak paru dorosłych, nie mających akurat nic lepszego do roboty. Za stadem chudych krów dostrzegłem rząd miniaturowych namiotów z wojskowych pałatek; dalej stały trzy ciężarówki i jakieś wozy terenowe, przesłonięte kępami roślinności. Biwak wyglądał na pusty, jedynie przy kuchni polowej kręcił się rozebrany do pasa kucharz.
– Powinien zaraz być, na pewno was nie przegapił. Wyprowadził pluton na te pagórki. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Wioska leżała w dolinie, otoczona łagodnymi, z rzadka porośniętymi wzgórzami. Dzięki temu była tu woda i sporo zieleni, ale z wojskowego punktu widzenia miejsce nie zachwycało.
– Jeśli to nie tajemnica… – Ciołkosz przyglądał się operacji wyprowadzania osła. – Po co ich przywieźliście?
– Dodatek do rządowej przesyłki.
Przedstawiłem mu pozostałych członków ekspedycji. Olszana i Jolę z daleka – od razu poszli badać przydatność sadzawki w charakterze basenu. Całe towarzystwo zresztą zaczęło się rozchodzić i na posterunku pozostał tylko Morawski. Panna Asmare stała wprawdzie obok i usiłowała zamocować karton z lekami do oślego siodła, duchem była jednak gdzieś daleko. Sądząc z wyrazu jej twarzy – w niezbyt przyjemnym miejscu.
– Czyli rannego mamy z głowy – podsumowałem ponuro. – A co z tym zestrzelonym śmigłowcem? Jest czy go nie ma?
– Odleciał na północ – westchnął sierżant. – Tam są skałki, coś w rodzaju wąwozu, jeśli wierzyć Mengeszy – skinął w stronę rozmawiającego z Lesikiem tubylca w dżinsach i brudnej białej koszuli do pół uda. – To nasz tłumacz, trochę mówi po angielsku. Wypytał tutejszych.
– To daleko?
– Z kilometr od… co jest?
Dopiero teraz zauważyłem obwieszonego bronią szeregowego, który bez pośpiechu minął gromadę gapiów i niedbale trącił palcami okap hełmu. Był w kamizelce przeciwodłamkowej, miał saperkę, bagnet i komplet granatów, ale brakowało mu bluzy i podkoszulka. Mimo to spływał potem. Jak wszyscy. Po wysokogórskiej Abebie i klimatyzowanym śmigłowcu Ogaden z miejsca porażał upałem.
– Panie kapitanie, szeregowy Maciaszek prosi o pozwolenie zwrócenia się… Szefie, porucznik kazał powiedzieć, że będzie za godzinę. Wziął trzech ludzi i poszedł się rozejrzeć. Tak z dziesięć minut temu.
– Dziesięć? Czołgałeś się tu, Maciaszek?
– Ale szefie, no przecież mamy nie biegać przy czarnych…
– Zakaz biegania? – zainteresowałem się.
– Filipiak ma swoje metody – wzruszył ramionami sierżant. – Mówi, że jedziemy tu głównie na autorytecie białego człowieka. Biały jest lepszy, silniejszy, mądrzejszy itede. Ma tak wyglądać, żeby żadnemu tubylcowi nie przyszło w ogóle do łba, że można do niego strzelać.
– Stara brytyjska szkoła – rzucił od strony kabiny Morawski. – Trzcinki ten wasz porucznik przypadkiem nie nosi?
– A propos Angoli – przypomniał sobie Ciołkosz. – Mam w termosach schłodzoną herbatę z cytryną. Chodźcie, panowie, siądziemy w cieniu, wypalimy po jednym i powiecie, co w świecie słychać. Maciaszek, zostajesz tu i pilnujesz śmigłowca. Możesz zdjąć żółwia, ale jak zobaczę, że ktoś tu łazi i wycieraczki odkręca, to biedna twoja dupa.
Usłyszałem głuchy stuk. Panna Asmare, mamrocząc coś, co raczej nie nadawało się do powtórzenia w etiopskich salonach, cisnęła ze złością zbyt krótkim sznurkiem i schyliła się po leżący pod osłem karton.
– A co z nią, wodzu? – zapytał Morawski. – Ładna dziewczyna, ładny osiołek… Jeszcze ich ktoś zwinie. Może lepiej odprowadzić pod drzwi ratusza i oddać za pokwitowaniem? Jest tu jakaś władza?
– Wojska nie ma. Pilotowali nas tu gliniarze, ale jak przyleciały śmigłowce i sfajczyły im ciężarówkę, wskoczyli na drugą i zwiali. Teraz chyba rządzi dyrektor garbarni. Ma zegarek, lakierki i podobno motor. Miły gość, to u niego położyliśmy Urbańskiego.
Dziewczyna próbowała umieścić pudło pod pachą, co z czysto geometrycznych względów było równie beznadziejne, jak obejmowanie oburącz śmigłowca. Dopiero zapierając jedną krawędź o kolano zdołała uwolnić prawą rękę, nie gubiąc przy tym kartonu. Złapała osła za uzdę i zrobiła coś, co od biedy przypominało krok do przodu.
– Jakby była naprawdę czarna – roześmiał się Ciołkosz – toby wiedziała, że do noszenia służy głowa. Na sudańskiej granicy widziałem jedną…
Oderwałem wzrok od kępki włosów pod jej pachą, podszedłem do dziewczyny i wyjąłem jej karton z rąk. Znieruchomiała.
– Mengesza! – Kudłacz zostawił kapelana i zbliżył się z umiarkowanym zapałem. – Zapytaj panią, dokąd chce iść.
Zapytał. Odpowiedziała i Mengesza przetłumaczył na angielski.
– Ona mówi: iść do dom stryj jej, dyrektor Asmare, i później iść ludzie dyrektor zabrać leki dla krowa i inne zwierz z helikopter.
Ciołkosz zagwizdał cichutko.
– To jest ta sławna bratanica starego Smarka? No, no…
Dziewczyna rzuciła mu nijakie spojrzenie.
– Sławna? – Morawski uniósł brwi.
– Chwalił się, że ma bratanicę, która skończyła szkołę za granicą. Chociaż… bo ja wiem? Może ma ich więcej. Ta jakoś nie bardzo…
– Najnowsza moda – stwierdziłem niedbale. – Totalny luz, żadnych butów, ekologiczne, proste. Mogę pożyczyć tłumacza?
Kiwnął głową, przyglądając mi się nieufnie. Nie miał pewności, czy tylko żartuję. W czasach, gdy wojskowymi śmigłowcami latają czesani w kucyk piloci i osły, bosonoga studentka w zielonym prześcieradle nie szokuje już tak bardzo.
Skinąłem na dziewczynę, zawołałem Mengeszę i ruszyliśmy w głąb osady. Była całkiem spora. Przy niektórych domach z gliny, drewna i kamienia pobudowano zagrody dla bydła, było też zaskakująco wiele ogródków. Na obrzeżach stały prymitywne, sklecone z gałęzi i traw domki, a nawet skórzane namioty koczowników, zaś na szczycie porośniętego akacjami pagórka rozłożyło się coś, co pełniło tu rolę dawnego europejskiego dworu. Dom był duży, murowany, miał ganek z drewnianymi kolumnami i kamienne schody. Nie kojarzył się z Afryką. Otaczający go murek, już z wszechobecnej wokół gliny, wycinał z półpustynnego Ogadenu enklawę rozbuchanego życia roślinnego. Rosły tu obok siebie drzewa cytrusowe, dynie, cebula, groch, palmy daktylowe i całe mnóstwo innych drzew, krzewów oraz warzyw, których jako zagorzały wróg prac na działce nie potrafiłem zidentyfikować. Większości zresztą nie udałoby się uprawiać nad Wisłą. Z całego tego bogactwa największe wrażenie zrobił na mnie spory zagon ziemniaków – nie miałem pojęcia, że potrafią przeżyć w Etiopii. Niektóre drzewa, chyba owocowe, też wyglądały znajomo, ale z braku owoców nie miałem pewności w tym względzie.
Źródło cudu, jaki się tu dokonał, stało obok i nazywało się wiatrak. Lekka stalowa konstrukcja wznosiła się na kilkanaście metrów, a długie ramiona nawet teraz, przy bezwietrznej na pozór pogodzie, obracały się leniwie, napędzając prądnicę.
Dom opasywał autentyczny trawnik, w dodatku sprawiający wrażenie wystrzyżonego, a nie wyskubanego przez kozy. Pomieszczenia gospodarcze, choć wzniesione z tanich lokalnych materiałów, dumnie połyskiwały blaszanymi wrotami i wywietrznikami, zabawnie kontrastującymi ze strzechą. Pomyślałem, że garbarnia musi przynosić niezłe dochody.
Читать дальше