– Ryszard Balon Morawski. – Major zamknął w końcu paszport. – Ależ nas wykołowała.
– Ludzka bezczelność nie zna granic – wycedziła przez zęby Jola.
– Tak czy inaczej to zmienia postać rzeczy. – Wyciągnąłem rękę po paszport. – Jest obywatelką Rzeczypospolitej i mamy obowiązek zapewnić jej bezpieczeństwo.
– Obywatelka – rzucił z przekąsem Bielski. – Kabaret, cholera.
– W zasadzie nie ma znaczenia, jakiego państwa ma obywatelstwo – myślał na głos Filipiak. – Holland, Poland, jeden pies. Służymy w siłach zbrojnych ONZ. Nigdzie nie jest napisane, że żołnierze ONZ mają ochraniać akurat obywateli polskich. Obojętne: białych, czarnych czy pasiastych. Formalnie…
– Zrobiła z pana idiotę – przerwałem mu. – Trudno. Ale niech pan nie bierze sobie tego do serca i nie opowiada idiotyzmów. Formalnie?! Niech pan obudzi Wielogórską i zapyta, co prasa zrobi z oficerem, który w imię formalizmu zostawia Polkę na pastwę krwiożerczych nożowników.
– Co wy wszyscy z tymi nożownikami? – skrzywił się.
– Rozszarpią pana. Wszyscy, od „NIE” po „Gazetę Polską”. Żaden dowódca w całej historii naszej wojskowości nie miał tak złej prasy, jaką pan będzie miał, jeśli zostawimy teraz tę dziewczynę.
– Fakt – przyznał Morawski. – Osobiście musiałbym kopnąć pana w dupę, a i tak mój honor zawodowy leżałby w gruzach.
– Odczepcie się, dobrze? Wcale nie powiedziałem, że ją tu… – Filipiak poderwał się, gniewnie strzepnął piach ze spodni. – Niech jej pan powie, że może z nami jechać. Ma być gotowa, bo w każdej chwili możemy ruszać. I niech pan wyjaśni całą tę nocną hecę.
– Przecież nigdzie nie jedziemy – przypomniałem. – Świergocki ma zmiażdżone biodro.
– Nie mam sklerozy, pamiętam. Właśnie dlatego macie być gotowi do wyjazdu. Jeśli nie uda się nawiązać łączności, wyruszamy do Ferfer.
– W porządku – zgodziłem się. – Ale powoli. – Teraz dla odmiany on skinął głową. – I potrzebuję sanitarki. Da mi pan honkera?
– Niech pan robi, co trzeba. Nie chcę więcej trupów w plutonie.
Rozeszliśmy się: on w stronę posterunków, ja – śmigłowca. Grochulski dyskretnie wyniósł się w okolice kuchni polowej, Olszan dłubał w wyniesionym na zewnątrz radiu. Mogłem rozmawiać swobodnie.
To znaczy: mógłbym. Gdybym wiedział, jak zacząć.
Siedziała na środkowym fotelu, z nogą niedbale, po męsku przełożoną przez udo drugiej. Włosy, zebrane z tyłu, nie wydawały się długie, ale nikt nie pomyliłby jej z chłopakiem, co bardzo często przytrafia się takim jak ja dyletantom, oglądającym telewizyjne migawki z czarnej Afryki. Jej twarz, może i trochę dzika, była stuprocentowo kobieca.
Usiadłem na końcu ławki. I utknąłem. Była za blisko, ciągle pachniała jabłkami i nie przypominała tamtych Gabriel Asmare, które znałem.
Patrzyła na mnie bez uśmiechu.
– Proszę, pani paszport. – Odebrała go bez słowa. – Mogę wiedzieć, po co to było? – Uniosła pytająco brwi. – Cały ten teatr.
Uśmiechnęła się cierpko, połową ust.
– Wrodzona delikatność – mruknęła, a ja przeżyłem lekki wstrząs, bo jej polszczyzna była idealna, pozbawiona jakiegokolwiek obcego nalotu. – Nie chciałam sprawiać nikomu przykrości.
– Nie rozumiem…
– Kiedy zjawiłam się przed pana namiotem, z namiotu obok wyszedł porucznik Koliszewski, wytrzeszczył oczy i zanim zdążyłam powiedzieć: „Dzień dobry”, wrzasnął, cytuję: „Jezu, Koziej, zobacz, jaką dupencję doktorowi przywieźli”, koniec cytatu. Wyszedł Koziej, skrzywił się i oświadczył, że owszem, ale cycki to mam za małe. – Moje spojrzenie odruchowo opadło niżej, a kiedy ułamek sekundy później podniosła je napływająca do twarzy fala krwi, oczy Gabrieli pełne były niczym nie maskowanej kpiny. – Ponieważ półkule mózgowe mam trochę większe od tych tam, dolnych, przyszło mi do głowy, że panom oficerom byłoby łyso, gdybym nagle przemówiła po ludzku. A potem poszło już z górki.
– Trochę więcej rozumiem – przyznałem – ale ciągle…
– W którym momencie miałam przestać, pana zdaniem?
Przemyślałem to sobie.
– Przepraszam – powiedziałem i zabrzmiało to dokładnie tak, jak brzmieć powinny przeprosiny. Nie pamiętałem wszystkich słów, jakie padły, ale kontekst trudno było zapomnieć. – Bardzo panią przepraszam. Czuję się…
– Parszywie – wyręczyła mnie. – Tak właśnie myślałam: że będzie panu z tym ciężko. Akurat panu.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Ja wiem. Dziękuję. – Błysnęła zębami. – Był pan w porządku. Zafundował mi pan odlotową dyskotekę.
Zaraziła mnie tym uśmiechem. Siedzieliśmy potem jakiś czas, nie odzywając się do siebie. Powinno być do bólu niezręcznie. Nie było. Nie przeszkadzało mi, że jesteśmy sami, że nie potrafię nic powiedzieć, a ona tak wyraźnie to widzi. Było to dość przerażające, a ja nie umiałem się tym nawet zbytnio przejmować i to z kolei budziło dreszcz strachu w tej części mego umysłu, która, okopana za szańcami wiedzy o życiu i świecie, broniła się na pozycjach zdrowego rozsądku.
– Przyszedł mi pan coś powiedzieć – mruknęła w końcu.
– Ja? No… tak. – Zupełnie zapomniałem, że Filipiak posłał mnie z konkretną misją. – Mam powtórzyć, że może pani z nami jechać.
– To znaczy… lecieć? Z panem, tak?
– Z latania nic nie będzie. Nie pamięta pani? Śmigłowiec kaput.
– Co miałabym pamiętać? – zapytała nieufnie.
Prawda: kiedy wróciłem od Świergockiego, spała w najlepsze w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Uśmiechnąłem się gorzko i w paru zdaniach streściłem jej przebieg wypadków. Była wyraźnie wstrząśnięta, odczekałem więc chwilę z zamykającym kwestię pytaniem:
– Czy w związku z tym mogłaby pani wyjaśnić, o co wam poszło?
– Ja… Myśli pan, że to z mojego powodu?
– Nie wiem. Nie wiem, dlaczego pani uciekła i jak bardzo rozgniewało to Rhidę. Nie wiem, jakie ma prawo do ścigania pani. Nic nie wiem. Dlatego pytam.
Przesunęła końcem języka po ustach. Kiedy zdążyły wyschnąć – też nie wiedziałem. Kapitan Szczebielewicz, żywy pomnik ignorancji.
– Nie chciałam o tym… Ale jeśli sprawy zaszły tak daleko… Dobrze, to żadna tajemnica. Szara proza życia. Ja… wie pan, miałam wyjść za mąż. No więc… rozmyśliłam się.
– Wczoraj w nocy? – na pół spytałem, na pół stwierdziłem.
– Tak wyszło.
– I co: spakowała pani torbę i w koszuli nocnej…? Dość kusej, nawiasem mówiąc…
– Nie wierzy mi pan? – Była smutna, ale nie gniewała się.
– Powiedzmy, że wskazuję miejsca, gdzie inni mogą powątpiewać.
– Walizki miałam spakowane od dawna, teraz po prostu złapałam pierwszą z brzegu. A przebrać się nie zdążyłam. – Połączyła smutek z uśmiechem. – Co do długości koszuli, to przywiozłam ją z Europy. My, dzicy, sypiamy nago. Tak, że mogło być gorzej.
Rola prokuratora służyła mi – chyba się nie zaczerwieniłem.
– Ale o co konkretnie poszło? Uroczysta kolacja, goście, gratulacje, potem kładzie się pani spać… I co? Zły sen?
– Myśli pan, że byłam trochę…? – postukała się wymownie po szyi. – Fakt, wypiłam sporo. Ale wiedziałam, co się ze mną dzieje.
– Przynajmniej dopóki nie urwał się pani film.
– Nie byłam pijana – stwierdziła z urazą. – To środki nasenne. Trochę za dużo… wzięłam. Dlatego mnie ścięło. Potem – podkreśliła.
– A co było przedtem? Dlaczego panna młoda w przeddzień ślubu ucieka boso do obcych ludzi?
Читать дальше