– Nie, nie wystarczy.
Cholera. Wiedziałem, że tak powie.
– To porządna dziewczyna. – Na szczęście stała z boku i mogłem mówić takie rzeczy, nie zawadzając o nią wzrokiem. – Znam ją. Chodzi do kościoła. Nie dlatego, że wypada. Wierzy w te rzeczy. Potrafi żyć z cudzym grzechem na karku; jak nam tu przysięgnie na Boga i życie córki, to nie puści pary z gęby. Ale jeśli sama… Nie rozumiesz? To jak gwałt. Kobietom wysiada zdrowy rozsądek, kiedy się je zgwałci. Nie będzie w stanie racjonalnie myśleć. Pójdzie, opowie o tym, tylko po to, by zrzucić z sumienia. Znam ją. Chłopie, kurwa, to moja baba. Wiem, jaka jest.
Jeszcze nigdy nie miałem tyle szczerości w twarzy. Sam sobie prawie wierzyłem.
– Ale ja nie wiem. I wolę, żeby podpaliła lont.
Nie patrzyłem na Kaśkę i teraz to się zemściło.
– Wsadź sobie w dupę ten trotyl – powiedziała cicho i nienaturalnie spokojnie. – Podpalę na pewno.
Zrozumiałem, że podjęła decyzję. Przy okazji także za mnie. Ilona była szczuplejsza, ładniejsza – tak naprawdę to najładniejsza na świecie – poruszała się z gracją, o jakiej wiele zawodowych modelek może sobie tylko pomarzyć. Z Kaśką spałem, Kaśka pozwalała się dotykać, całować, ryzykowała dla mnie co najmniej więzienie. Istniał tylko jeden uczciwy sposób dokonania wyboru między nimi – zepchnięcie decyzji na Pana Boga i rzut monetą. Ale nawet gdyby osobiście zstąpił na tę okazję z nieba, wyjął z kieszeni własną złotówkę i rzucił, do końca życia miałbym wątpliwości.
Popełniając samobójstwo uwalniała mnie od tego. Nie musiałem wybierać. Żywe, szarookie, najpiękniejsze w świecie dziewczyny w naturalny sposób wygrywają z martwymi i ani nadwaga, ani banalny brąz tęczówek tych wysadzonych w powietrze nie ma już nic do rzeczy.
Zdałem sobie sprawę, że wiele spraw będzie wyglądać prościej, jeśli postoję teraz przez chwilę i pomilczę.
Zastanawiałem się nad tym. Gdyby Ilona częściej jeździła do pracy autobusem zamiast zasuwać na piechotę, bo taniej; gdyby do ubierania się używała więcej pieniędzy, a mniej dobrego gustu; gdyby przy wyborze facetów kierowała się stanem konta… Ale chyba nie była do kupienia. To dlatego wciąż samotnie wychowywała Olafa, dlatego pół miliona oraz jej sympatia niczego mi nie gwarantowały i dlatego, nie mając o tym pojęcia, rzuciła tej nocy koło ratunkowe najgroźniejszej z rywalek.
Potrzebowałem tej gorszej, by jakoś przeżyć, gdy ta lepsza powie: „nie”.
– Poczekaj, Student – uniosłem dłoń. – Pogadam z nią. Potem ją zabijesz.
Poszłaby za mną i tak, ale wolałem wziąć ją za łokieć i pociągnąć w stronę bewupa o numerze taktycznym 0312. Oporne, przywoływane do porządku baby właśnie tak się prowadzi.
Starałem się wyglądać jak ktoś, kto wtłucze Kaśce za dyskretnym parawanem stalowej ściany, nie łudziłem się jednak i nie doznałem rozczarowania, widząc, że równolegle do nas, kierując się do bewupa 0313, podąża Patrycja.
Student wolał się zabezpieczyć.
– Daruj sobie. Nie zrobię tego.
Byliśmy już za wozem. Kadłub BWP-1 ma około metra sześćdziesięciu wysokości, więc, przynajmniej jeśli o nią chodzi, znaleźliśmy się sami.
– Zabije cię – oznajmiłem, siląc się na spokój.
– No to mnie, kurwa, zabije. Mój problem.
– Nasz.
– Nie ma żadnych „nas”. Jesteś ty i Ilona.
– Ilona mnie nie chce.
– Z taką forsą zechce.
Boże. Obyś miała rację.
– Nie znasz jej. Nie jest taka.
– Wszystkie jesteśmy takie.
Stała oparta łopatkami o błotnik. Mała i krucha na tle bryły wcale nie tak potężnego wozu.
– Naprawdę? No to zrób to.
– Mówię o dawaniu dupy za pieniądze. Nie o wsadzaniu trotylu w cudzą. Jest subtelna różnica.
– Nie musisz… – urwałem. Sama wiedziała, że Student nie tego od niej oczekuje. Łoban mu się naraził, ona nie. Chciał polisy, niczego więcej. – Kasia, pomyśl o Zosi.
Posłała mi dzikie, chyba nienawistne spojrzenie i próbowała odejść. W ostatniej chwili złapałem ją za ramię, przycisnąłem do błotnika.
– Puszczaj – warknęła. Nie wyrywała się jednak.
– To dobra śmierć. Bez bólu. Sam chciałbym tak…
– Puść mnie.
– Masz córkę. Potrzebuje cię.
– Zamknij się.
– Przecież nie zostawisz własnej…
– Adam. – Miała w głosie coś, co sprawiło, że urwałem w pół zdania. – Koniec. Jeszcze jedno słowo o Zosi, i nie rozmawiam z tobą. Nie żartuję.
Słyszałem, że nie żartuje. Mogłem oczywiście trzymać ją tu siłą i zalewać potokiem argumentów. Mogłem też wiercić palcem dziurę w bewupie. Wynik byłby podobny.
– Ja też cię potrzebuję – powiedziałem cicho.
– Ty? Ty potrzebujesz forsy.
– Nie – pokręciłem głową. – Ciebie.
– Gówno prawda.
Nie kłamałem. Naprawdę była mi potrzebna. Jak szalupa załodze starej krypy, która lada moment zderzy się z cyklonem „Ilona” i prawdopodobnie pójdzie na dno. Ale tego jej chyba nie powinienem mówić. Kobiety to nie szalupy. Mają większe ambicje.
– Obrzydło ci życie? – zapytałem ze złością.
Nie odpowiedziała. Patrzyła mi w oczy. Było ciemno, ale nie aż tak. Zrozumiałem. Nie odwracała wzroku, dała mi aż nadto wiele czasu.
Pomyślałem, że jest odważna. I zaraziłem się tą odwagą.
– Ja też dostałem w kość – powiedziałem powoli. Przyglądała mi się w milczeniu. – To wojsko… Będziesz się śmiać, ale… zaciągnąłem się, bo dawali broń.
– Broń? – Musiałem poczekać, w końcu jednak zapytała. Ułożyłem dłoń w kształt pistoletu, przytknąłem do skroni.
– Bum. – Kciuk opadł, niewidzialna, bezgłośna kula pomknęła w głąb czaszki. – Bez bólu.
Męsko i elegancko.
Staliśmy, patrząc w ciemność, za którą kryły się oczy.
– Aż tak? – mruknęła w końcu.
– Prawdziwy z niej potwór – uśmiechnąłem się blado. – Zakochujesz się i wysysa z ciebie całą chęć do życia. Calusieńką. Chcesz tylko jej, niczego więcej. Nagle widzisz, że nic nie ma sensu. Nic. Jest absolutne szczęście z Iloną i totalny koszmar bez Ilony.
Milczała jakiś czas.
– Czemu mi to mówisz?
– Bo jak cię zobaczyłem, tam, przy bramie… Pierwszy raz od półtora roku pomyślałem, że może warto żyć. Że ktoś ją może zastąpi. Że przestanie tak boleć. – Pochyliłem się, musnąłem ustami jej czoło. – Nie umieraj, Kasia. Proszę.
Zastanawiała się nad tym. Stała ze spuszczoną głową, nieruchoma.
– Przecież nie strzelam sobie w łeb – powiedziała cicho. – Ciut ryzykuję, to wszystko. Nie zabiją mnie. Jestem im potrzebna.
– Przydatna – poprawiłem. – Tylko przydatna.
– Zaryzykuję.
Nie było wyzwania w jej głosie. Ale decyzja – tak.
Mogłem dalej wiercić palcem dziurę w bewupie. Albo wziąć przykład z Kaśki i też zrobić coś szalonego.
Wybrałem szaleństwo.
Ująłem jej ręce, rozciągnąłem na boki, położyłem na błotniku. Nie poruszyła się, nie próbowała niczego zmieniać. Czekała, zaskoczona. Opadłem na kolana. Łokcie Kaśki wciąż tkwiły tam, gdzie je zostawiłem. Grzeczna dziewczynka. I, jak na dziewczynki przystało, mała.
Musiałem ująć sobie jeszcze trochę centymetrów, z klęku przejść do siadu po turecku – dopiero wtedy moja twarz znalazła się wystarczająco nisko.
– Co ty wyprawiasz?
Jeszcze nie rozumiała. Zdziwienie i nic ponadto. Ale nadal stała tak, jak chciałem, rozkrzyżowana na błotniku bojowego wozu piechoty, tuż obok przestrzeliny po francuskim pocisku. Jej piersi urosły jakby, ułożyły się we wdzięczną linię. Fajnie wyglądała.
Читать дальше