– Mieliśmy… no, wpadkę. Zabagnił sobie kartotekę. Stracił bewupa i czterech żołnierzy.
Na amen. Dwaj zostali ciężko ranni i Polska będzie im do końca życia wypłacać renty. Ktoś uznał, że to jego wina.
– A nie była?
– Nie on nas tu przysłał – mruknąłem.
– Metraż niezły – rozglądała się. – Z kim mieszkasz?
– Chorąży Grzywacz, szef składnicy.
– To nie Bruszczak tu rządzi? – Wspięła się na palce, próbując zerknąć za przegradzającą barak w poprzek ściankę ze skrzyń i worków. Bez sensu: było tego ze trzy metry.
– Bruszczak to piechociniec, dowodzi ochroną. W praktyce prawie wszystkimi żołnierzami, bo ich jest pluton, a pozostałych raptem jedenaście osób. Ale samą bazą nie.
– Osób? – Była senna, lecz nadal wrażliwa na drobiazgi. – Macie tu więcej kobiet czy tylko tę…?
Czekałem, ciekaw, jak zakończy. Nie doczekałem się.
– Tylko tę. Jest kimś w rodzaju księgowej.
– Nie pielęgniarką? – upewniła się. – A ty?
– Dowodzę drużyną saperów. Właściwie to bardziej sekcją niż drużyną, ale…
Sprawdzaliśmy teren, potem trochę bawiliśmy się w budowlańców. Takie tam… W sumie nikomu nie jesteśmy potrzebni, więc trzymają nas tu na wszelki…
– Chodzi mi o wojsko – przerwała łagodnie. – Jeśli dobrze pamiętam, skończyłeś politechnikę.
– Wiesz, jak to jest – mruknąłem bez entuzjazmu. – Plany planami, a życie życiem. Tak jakoś wyszło.
– Większe pieniądze? – rzuciła domyślnie.
Zawahałem się, ale ostatecznie i tak musiała się dowiedzieć. Nie podjąłem jeszcze decyzji, ile jej powiem, ale czułem, że do mówienia mnie zmusi. Więc lepiej mieć z głowy przynajmniej to.
– Pieniądze w ogóle. – Otworzyłem szafkę i wyjąłem butelkę. – Po studiach nie udało mi się znaleźć pracy. To znaczy… w zawodzie. Tylko takie tam… dorywcze zapchajdziury.
– Nie? – zdziwiła się i był to najboleśniejszy z ciosów, jakie mi dotąd zafundowała. – Taki piątkowicz? Z matury… – W końcu do niej dotarło i ugryzła się w język. – No tak…
Budownictwo, racja. Kryzys.
– Praca się trafia. – Przełamałem opór nakrętki. – Tyle że dla inżyniera z uprawnieniami. A żeby je wyrobić, trzeba najpierw popracować. Taki paragraf 22.
Czekałem, aż zapyta o innych, którzy w epoce kryzysu jakoś trafiali na budowy. Zapytała o flaszkę.
– To sok?
– Yhm. Z kartofla. Napijesz się?
Kiwnęła głową. Ustawiłem na stole dwie literatki, nalałem po ostrożnej dawce bezbarwnej cieczy.
– Za tych co na wojnie? – uniosła pytająco brwi.
– Może być.
Wypiliśmy. Zaczęła opowiadać o locie z VIP-ami, a ja wygrzebałem z szafki ciastka i nalałem po drugiej porcji.
– Przypominam, że biesiadujesz z brudną prostaczką – powiedziała, gryząc herbatnik. – Na prostactwo nic już nie poradzę, ale wykąpać to bym się mogła.
– Tutaj?
– He, he, mądrala… Jeszcze czego. W łazience.
– W łazience nie ma wody o tej porze. Jak nie słychać generatora, możesz sobie darować wyprawę pod natrysk.
– Przecież macie prąd – wskazała blask za oknem.
– To z cichochoda. Taki mały, słaby generatorek. Nocą wyłączają główny, bo cholernik strasznie hałasuje.
– Bardziej niż ta dyskoteka?
– No, bardziej to nie – przyznałem. – Ale normalnie nie jest tu tak głośno. Amatorzy zabawy wyjeżdżają, a wartownicy mogą spokojnie nasłuchiwać, czy wróg się nie skrada. Rzadko się zdarza, by przepustkowicze zostali na noc. Masz… hmm… szczęście.
– Bo mogę iść spać brudna, a z czystym sumieniem?
– Bo możesz nas obsmarować. Normalnie nudno tu, że aż skręca, a ty trafiasz i na obławę, i na popijawę…
– Przecież nie napiszę o tym – skinęła w stronę okna.
– Bo Wojsko Polskie nie wie, co to wódka? Prosili was, by pisać dobrze albo wcale, co?
– Nie w tym rzecz. – Osuszyliśmy literatki, pokrzywiliśmy się przez chwilę. – Nie obsmaruję tej bazy, skoro ty tu służysz. No – udała, że się zastanawia – chyba że naprawdę nie skombinujesz ani kropli wody do mycia. Wtedy moja dziennikarska rzetelność może wziąć górę.
Nie nastraszyła mnie. Nie dlatego wstałem.
– No to chodź. Zobaczymy.
– Mam wziąć ręcznik? – sięgnęła po plecak.
– Optymistka.
Była nią i wzięła. Inna sprawa, że chyba w ramach żartu, bo mydła ani bielizny brać nie próbowała. I słusznie. Gdy wkroczyliśmy do umywalni, zrzedła jej mina.
– Luksusów nie ma – przyznałem uczciwie. Odkręciłem pierwszy z brzegu kran. – Podobnie jak wody.
Łazienkę zbudowano zgodnie z lokalną tradycją, czyli odgradzając wysoką na trzy metry ścianą z worków fragment baraku. Ponieważ pomieszczenie mieściło się w kategorii sanitarnych, użyto worków w kolorze białym, a na klepisku tu i ówdzie legły drewniane chodniki-kratki.
Rozchlapaną wodę odprowadzał w teorii system kanalików wyżłobionych w ziemi i wyłożonych rynnami z blachy, ale rynien zabrakło. W efekcie bywało tu błotniście. Zwłaszcza gdy, jak teraz, po masowej kąpieli w kranach aż zabrakło wody.
Na tym tle jakoś dziwnie prezentowały się eleganckie kabiny natryskowe i równie przyzwoite umywalki, które jednak mocno straciły na klasie z chwilą ustawienia ich na stojakach z nieheblowanych desek.
– Muszę to sfotografować – oświadczyła Kaśka, kiedy już ochłonęła z pierwszego wrażenia. Przespacerowała się po pomostach, sprawdziła podeszwą, jak bardzo błotniste jest połyskujące pod nimi błoto, ostrożnie spróbowała, czy opierając się o umywalkę, nie wywali całego zestawu, obejrzała się w popękanym lustrze. Na kabiny tylko smętnie zerknęła. Potem skierowała się do drzwi. Sięgnąłem do kontaktu.
– Czekaj – zatrzymała się, marszcząc brwi. – Czy oni czasem nie stąd wychodzili?
Nie musiałem wysilać mechanizmu skojarzeń.
– Owszem – przyznałem bez zapału.
– Na pewno nie ma wody? – Pobiegła wzrokiem wzdłuż rur. Woda docierała tu razem z tą zasilającą system przeciwpożarowy, więc w rogu łaźni czerwienił się dumnie masywny węzeł zaworów i pokręteł. To on podsycił gasnące nadzieje Kaśki.
– Zwykle starcza do rana, w każdym razie zimnej. Ale do miasta każdy chce jechać świeży i pachnący, więc pewnie chłopcy zaliczyli po drugiej kąpieli i źródełko wyschło.
– Chyba całkiem niedawno – mruknęła.
– Chodzi ci o Patrycję? – domyśliłem się.
– Może wie, jak się tym posłużyć – wskazała wzrokiem baterię pokręteł. Trudno było ją winić: ten fragment łaźni wyglądał jak wnętrze starej łodzi podwodnej i człowiek podświadomie łudził się, że jeśli odpowiednio długo manipulować przy zaworach, coś popłynie z kranów.
– Wie, jak posłużyć się tym – szczęknąłem zasuwką przy drzwiach wejściowych.
Popatrzyła na mnie w sposób doskonale nijaki, ale chyba odrobinę prowokujący. A ja byłem już trochę wstawiony. – To jej ulubiony warsztat pracy. Szybko, dość dyskretnie, a przed i po można się umyć.
– Nie bardzo rozumiem…
– Nie zalewaj. Widziałaś, jak stąd wychodzili. I miałaś niedwuznaczny wyraz twarzy.
– Myślałam, że jest pielęgniarką i robiła mu zastrzyk.
– Nie jest – mruknąłem. – I to on robił jej.
– Przemknęło mi to przez myśl. Tylko nie rozumiem tego kawałka o warsztacie pracy.
Chyba nie sugerujesz…?
Pokazałem jej, by wyszła, i zgasiłem światło.
– Skoro już o to zahaczyliśmy… Zauważyłem, że nie przepadacie za sobą. Więc wolę cię ostrzec.
Читать дальше