To znaczy, że co najmniej siedemdziesiąt procent jego mieszkańców jest na zasiłku.
Kiedy dorastałam, znaczyło to, że w płaskim Bartley nie ma żadnych widoków. Ten, kto nigdy nie mieszkał w delcie, nie ma pojęcia, co tak naprawdę znaczy słowo „plaski”.
Zatęskniłam za pasmami niskich pagórków wokół Shakespeare. Za tandetnymi dekoracjami świątecznymi. Za moim domem. I siłownią.
Dałabym wszystko, żeby móc sobie pozwolić na tak egoistyczny wybryk, jakim byłoby wskoczenie do samochodu i natychmiastowy powrót do domu.
Zrobiłam kilka spokojnych, głębokich wdechów, jak wtedy, kiedy przygotowuję się do podniesienia poważnego ciężaru. I jak przed sparringiem na zajęciach z karate.
Mama minęła zdewastowany motel w Bartley; obrzuciłam szybkim spojrzeniem budynek w kształcie litery U. Na parkingu stał jakiś samochód – co już samo w sobie było dość zaskakujące – a na dodatek samochód ten wyglądał jak… moje serce nieprzyjemnie zmieniło rytm.
Pokręciłam głową. Nie, to niemożliwe.
Zaparkowałyśmy na ulicy przed otynkowanym na biało murowanym domem, oświetlonym tak rzęsiście, że wyglądał jak tort urodzinowy. Na drzwiach wejściowych wisiał biało-srebrny dzwonek weselny z kartonu. W przedpokoju stała tęga rudowłosa kobieta. Margie Lipscom. Zapamiętałam ją jako pulchną brunetkę.
Mojej matce uściśnięto dłoń, moją siostrę wycałowano, a ja zostałam powitana przeraźliwym piskiem.
– Lily! Dziewczyno, ale laska z ciebie! – wykrzyknęła Margie i porwała mnie w objęcia. Wytrzymałam to. Margie jest w moim wieku, nigdy się szczególnie nie przyjaźniłyśmy; polubiła się za to z moją siostrą, kiedy zaczęły razem pracować. Zawsze była wylewna i głośna. A teraz zamierzała wyżyć się na mnie podwójnie, bo było jej mnie żal.
– Jest jeszcze ładniejsza niż dawniej, prawda, Friedo? – zwróciła się do mojej matki, tuszując zakłopotanie.
– Lily zawsze była śliczna – powiedziała łagodnie mama.
– Chodźmy do gości! – Margie schwyciła mnie za rękę i pociągnęła do salonu.
Przygryzałam wewnętrzną stronę dolnej wargi. Dopadł mnie napad paniki pomieszanej z gniewem, a tego rodzaju ataku nerwowego nie przeżywałam już od bardzo dawna. Bardzo, bardzo dawna.
Znalazłam uśmiech i przykleiłam go sobie do twarzy.
Po tym jak przywitałam się ze wszystkimi i odpowiedziałam: „Opowiem ci później”, na niemal każde pytanie, zdołałam usiąść na zwykłym krześle wciśniętym w róg zatłoczonego salonu. Musiałam już tylko z przyjemnym wyrazem twarzy patrzeć w kierunku najgłośniejszej mówczyni. Dawałam radę.
To było przedślubne przyjęcie tematyczne, na którym motywem przewodnim była bielizna. Prezent dla Vareny kupiłam podczas wyprawy do galerii handlowej w Montrose. Nie spodziewała się podarunku ode mnie, nie zauważyła, że go przyniosłam. Przeczytawszy dołączony bilecik, spojrzała na mnie z zaskoczeniem. Może mi się tylko zdawało, ale wyglądała na lekko zaniepokojoną.
Podarowałam jej długą koszulę nocną na cieniutkich ramiączkach, ze wstawkami z koronki – prawie przezroczystej koronki – na piersiach. Koszula była czarna. Piękna. I bardzo, bardzo seksowna. Kiedy Varena rozpakowywała prezent z ozdobnego papieru, powzięłam nagłe przekonanie, że to był fatalny błąd. Jak dotąd najbardziej wyzywającym podarunkiem było body w tygrysi rzucik, a parę osób i tak się zarumieniło.
Gdy Varena rozwinęła koszulę i podniosła ją, żeby pokazać gościom, na chwilę zapadła cisza, a ja zdecydowałam, że najlepiej będzie wyślizgnąć się tylnym wyjściem. Ale wtedy Varena powiedziała:
– Ale cudo! Włożę ją na noc poślubną!
I wtedy rozległ się chór zachwyconych: „Oooo!” i „Ojejku!”.
– Lily, jest naprawdę piękna – powiedziała szczerze Varena. – Założę się, że Diii też będzie ci wdzięczny!
Rozległy się salwy śmiechu, po czym mojej siostrze podano kolejny prezent do rozpakowania.
Uspokoiłam się i na dalszą część wieczoru włączyłam autopilota.
Przy ponczu i ciastkach rozmowa zeszła na temat grasującego w Bartley złodzieja torebek. Zaczęłam słuchać, bo jak na małe Bartley to było dość wielkomiejskie przestępstwo.
– I wyrwał Dianę torebkę spod pachy, i uciekł! – opowiadała Margie.
– Zdążyła mu się przyjrzeć? – zapytała żona pastora. Lou O'Shea była hojnie obdarzoną przez naturę brunetką o zadartym nosie i inteligentnych oczach. Nie spotkałam jej nigdy wcześniej. Od lat nie byłam w kościele, ani w Bartley, ani nigdzie indziej.
– Był czarny, średniego wzrostu – powiedziała Margie. – Ten opis pasuje do setek osób!
– Wszystko u niej w porządku? – spytała moja matka.
– Przewrócił ją na chodnik, więc ma trochę zadrapań i siniaków. Mogło być znacznie gorzej.
Po sekundzie pełnego zadumy milczenia kilka par oczu zwróciło się w moją stronę. Byłam żywym dowodem na to, że mogło być znacznie gorzej.
Ale byłam do tego przyzwyczajona; nie drgnęła mi nawet powieka. I trudny moment minął. Wyrywanie kobietom torebek nie było już taką rzadkością jak jeszcze parę lat temu. Teraz w każdym małym miasteczku na porządku dziennym są gangi i narkotyki, toteż historia, która przydarzyła się Dianę Dykeman, sprzedawczyni z miejscowego sklepu z odzieżą, nie wydawała się szczególnie dramatyczna. Uważano raczej, że Dianę miała sporo szczęścia, iż nic jej się nie stało, niż że spotkało ją nieszczęście, ponieważ wyrwano jej torebkę.
Po nużących dwóch i pół godzinie wracałyśmy samochodem do domu, tym razem inną trasą, ponieważ odwoziłyśmy Lou O'Shea – mąż podrzucił ją do Margie w drodze na spotkanie. Prezbiteriańska plebania była olbrzymim domem z czerwonej cegły, stylistycznie dopasowanym do pobliskiego kościoła. Jednym uchem słuchałam toczonej na tylnym siedzeniu rozmowy pomiędzy Vareną i Lou; dowiedziałam się tyle, że Lou, podobnie jak Meredith Osborn, ma ośmioletnią córkę i jeszcze jedno, młodsze dziecko. Kiedy zatrzymałyśmy się na podjeździe, Lou chyba nie miała ochoty wysiadać.
– Martwię się, że Lukę tyle płacze, bo to raczej nie sprawi, że Krista w końcu go polubi – powiedziała z ciężkim westchnieniem. – Jak na razie nie jest do niego zbyt entuzjastycznie nastawiona.
– Krista jest w wieku Anny, często się razem bawią – wyjaśniła Varena.
– Z czasem wszystko się ułoży – powiedziała uspokajająco moja matka. – Prędzej czy później odkryjesz, dlaczego Lukę płacze przez całe noce, i mały przestanie płakać. A potem Krista o tym zapomni. To bystra dziewczynka, Lou.
– Masz rację – stwierdziła szybko Lou, wróciwszy już do roli pastorowej. – Dzięki za podwiezienie. Do zobaczenia jutro po południu!
– Lou będzie jutro na próbnym przyjęciu ślubnym – wyjaśniła mi Varena, kiedy ruszyłyśmy.
– Czy próbne przyjęcie ślubne nie odbywa się tradycyjnie w przeddzień ślubu? Nie chciałam nikogo krytykować, to był przebłysk ciekawości.
– Owszem. Diii tak właśnie planował – odpowiedziała matka. Tym samym przypomniała mi dyskretnie, że organizacja próbnego przyjęcia ślubnego należy do obowiązków rodziny pana młodego. – Ale okazało się, że sala w Sarah May jest już zarezerwowana, i to nie tylko w przeddzień, ale na dwa dni przed ślubem! Przesunęliśmy więc próbne przyjęcie na trzy dni przed, a para, która wydaje uroczystą kolację na cześć Vareny i Dilla, na szczęście zgodziła się wydać ją wieczorem w przeddzień ślubu.
Pokiwałam głową, puściwszy to mimo uszu. Byłam święcie przekonana, że jak przyjdzie co do czego, ktoś powie mi, co mam robić. A teraz z całego serca pragnęłam wreszcie zostać sama. Odwiozłyśmy Varenę, szybko i sprawnie wypakowałam z samochodu jej prezenty, dotarłyśmy do domu, pospiesznie życzyłam mamie dobrej nocy i poszłam do siebie.
Читать дальше