Niósł obtłuczoną walizkę Revelation, a pod pachą grubą książkę i trochę gazet. Wygląda jak sportowiec, pomyślał Bond. Miał szerokie bary i zdrową, dość przystojną opaloną twarz zawodowego tenisisty, który po cyklu turniejów zagranicznych wraca do domu.
Mężczyzna był już blisko i patrzył teraz wprost na Bonda. Jak ktoś znajomy? Bond szukał w pamięci. Czy zna tego człowieka? Nie. Musiałby pamiętać oczy, które patrzą tak zimno spod jasnych rzęs. Były zmętniałe, niemal martwe. Oczy topielca. Lecz miały mu do przekazania jakąś wiadomość. Jaką? Że go poznają? Ostrzegają? A może to tylko reakcja obronna na spojrzenie Bonda?
Mężczyzna zrównał się z wagonem sypialnym. Patrzył teraz wprost ku przodowi pociągu. Minął Bonda, krocząc bezgłośnie w swych butach na gumie, a kiedy dotarł do wagonu pierwszej klasy, chwycił balustradę i lekko wskoczył po stopniach.
Nagle Bond zrozumiał, co znaczyło to spojrzenie, kim był ten człowiek. Oczywiście! Facet z Service. W końcu M. zdecydował się podesłać kogoś do pomocy. Tak właśnie brzmiała wiadomość wypisana w niesamowitych oczach. Bond poszedłby o każdy zakład, że niebawem się pojawi, aby nawiązać kontakt.
Jakże w stylu M. było to dopinanie wszystkiego na ostatni guzik!
KRAWAT Z PODWÓJNYM WĘZŁEM
Aby ułatwić nawiązanie kontaktu, Bond wyszedł z przedziału i stanął na korytarzu. Przebiegł w pamięci szczegóły szyfru dnia – tych kilka niewinnych zdań, które zmieniane na pierwszego każdego miesiąca służą agentom angielskim jako prosty sygnał rozpoznawczy.
Pociąg szarpnął i wypełzł powoli w blask słońca. Trzasnęły drzwi w końcu korytarza. Nie rozległy się kroki, lecz nagle szyba odbiła czerwono-złotą twarz.
– Przepraszam. Czy mógłbym pożyczyć zapałki?
– Używam zapalniczki. – Bond wyjął swego podniszczonego Ronsona i wręczył go mężczyźnie.
– Tym lepiej.
– Póki się nie zepsuje.
Bond podniósł wzrok na twarz mężczyzny, oczekując uśmiechu wywołanego dopełnieniem dziecinnego rytuału: „Kto tam? Przyjaciel. Wejdź!”.
Grube wargi skrzywiły się nieznacznie, ale w bardzo bladonie-bieskich oczach nie było światła.
Mężczyzna zdjął swój prochowiec. Miał na sobie starą, rudobrą-zową marynarkę z tweedu, flanelowe spodnie, jasnożółtą letnią koszulę i krawat Saperów Królewskich w granatowo-czerwone zygzaki. Krawat został zawiązany na podwójny węzeł. Bond nie dowierzał ludziom stosującym podwójne węzły. Zdradzały nadmierną próżność. Często były godłem chama. Postanowił jednak zapomnieć o swych uprzedzeniach. Na małym palcu zaciśniętej teraz na balustradzie prawej dłoni lśnił złoty sygnet z nieczytelnym herbem. Z kieszonki na piersiach marynarki wystawał róg czerwonej chusteczki. Na przegubie lewej dłoni mężczyzna nosił srebrny zegarek na starym skórzanym pasku.
.Bond znał ten typ ludzi – absolwent pośledniej szkoły prywatnej, wciągnięty w tryby wojny. Może żandarmeria polowa. Najmniejszego pomysłu, co robić potem, więc został w jednostkach okupacyjnych. Zrazu nadal w żandarmerii, a potem – gdy ludzie o większym stażu powrócili do kraju – przeniesienie do jednej ze służb wywiadowczych. Oddelegowany do Triestu, gdzie się sprawdził. Chciał zostać, żeby uniknąć rygorów życia w powojennej Anglii. Prawdopodobnie miał dziewczynę lub może poślubił Włoszkę. Secret Service potrzebowała człowieka na objęcie małej placówki, jaką po wycofaniu wojsk stał się Triest. Ten był pod ręką. Został przyjęty. Wykonuje czynności rutynowe, ma niezbyt wysoko postawionych informatorów w policji i siatkach wywiadowczych Włoch i Jugosławii. Tysiąc rocznie. Dobre życie, nie oczekuje się od niego wiele. I nagle, jak grom z jasnego nieba, ta sprawa. Musiał doznać szoku, otrzymawszy jedną z tych Bardzo Pilnych depesz. Prawdopodobnie Bond go będzie trochę peszyć. Niezwykła twarz. Zupełnie szalone oczy. Ale takie już one są u większości ludzi wykonujących za granicą tajną robotę. Już od początku trzeba być trochę szalonym, by się na nią zdecydować. Potężny gość, prawdopodobnie trochę głupawy, ale przydatny do zadań ochroniarskich. M. po prostu wziął człowieka, który był najbliżej i kazał mu zabrać się pociągiem.
Te wszystkie refleksje przebiegły przez duszę Bonda, kiedy jego zmysły rejestrowały wygląd i ubiór mężczyzny. Teraz powiedział:
– Miło cię widzieć. Jak to się stało?
– Depesza. Późną nocą. Osobista od M. Powiadam ci, staruszku, wstrząsnęła mną jak diabli.
Osobliwy akcent. Ale jaki? Trochę irlandzki… prowincjonalnie irlandzki. I coś jeszcze, coś, czego Bond nie umiał określić, a co wzięło się prawdopodobnie z wieloletniego pobytu za granicą i nieustannego rozmawiania w językach obcych. No i to koszmarne „staruszku”. Próba przełamania bojaźliwości.
– Wierzę – powiedział współczująco Bond. – Co w niej było?
– Tylko polecenie, żebym wsiadł dzisiaj rano na Orient i skontaktował się z mężczyzną i dziewczyną jadącymi w sypialnym. Wasz przybliżony opis. Mam się was trzymać i dostarczyć w zdrowiu do wesołego Paryża. To wszystko, staruszku.
Czy z tego głosu przebija rezerwa? Bond zerknął w bok. Blade oczy wybiegły mu na spotkanie. Na moment rozjarzyły się czerwono. Jak gdyby rozwarto drzwiczki paleniska. Poświata sczezła. Drzwi do wnętrza mężczyzny zostały zatrzaśnięte. Teraz oczy znowu były zamglone – oczy introwertyka, człowieka, który nieczęsto wyziera na świat, ale w nieskończoność wędruje po krainie swej duszy.
Tak, to szaleństwo, pomyślał Bond, wstrząśnięty tym, co przed chwilą zobaczył. Może szok po wybuchu albo schizofrenia. Biedny facet… i to z takim fantastycznym ciałem. Któregoś dnia na pewno pęknie. Zawładnie nim szaleństwo. Lepiej powiadomić o tym Kadry. Sprawdzić jego kartę zdrowia. A skoro o tym mowa, jak brzmi jego nazwisko?
– Cieszę się, że z nami jesteś. Chyba się nie przepracujesz. Zaczęliśmy z trzema Czerwonymi na karku, aleśmy się ich pozbyli. Jednak w pociągu mogą być inni albo też wsiądą następni. A ja muszę odstawić tę dziewczynę do Londynu bez żadnych poślizgów. Po prostu miej wszystko na oku. Dziś w nocy lepiej trzymajmy się razem i czuwajmy na zmianę. To ostatnia noc i nie chcę podejmować żadnego ryzyka. Nawiasem mówiąc, nazywam się James Bond. Podróżuję jako David Somerset. A tam jest pani Caroline Somerset.
Mężczyzna zanurzył dłoń w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wysłużony portfel, który zdawał się zawierać mnóstwo pieniędzy. Odłowił wizytówkę i wręczył ją Bondowi. Informowała: Kapitan Norman Nash, a w lewym dolnym rogu – Automobilklub Królewski.
Wkładając wizytówkę do kieszeni, Bond przeciągnął po niej palcem. Była wytłaczana.
– Dzięki – powiedział. – Cóż, Nash, chodźmy. Przedstawię cię pani Somerset. Nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy podróżować wspólnie. W większym czy mniejszym stopniu. – Uśmiechnął się przyjaźnie.
Znów ta natychmiast wygaszona czerwona poświata. Wargi pod krótkim złotym wąsem lekko się wykrzywiły.
– Z rozkoszą, staruszku.
Bond odwrócił się ku drzwiom, delikatnie zapukał i wymówił swoje nazwisko.
Kiedy drzwi otworzyły się, Bond zaprosił Nasha do środka i zamknął je za sobą.
Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną.
– To kapitan Nash, Norman Nash. Ma polecenie opiekowania się nami.
– Jak się pan miewa. – Dziewczyna z wahaniem wyciągnęła rękę. Nash ledwie jej dotknął. Miał skupiony wzrok. Milczał. Tatiana zachichotała z zakłopotaniem. – Nie usiądzie pan?
Читать дальше