Ziemia zadrżała od jej upadku. Przez chwilę Zora leżała nieruchomo, lecz zaraz ze zwierzęcym warknięciem zwaliła się na nią szarpiąca i drapiąca Vida.
Dobry Boże, co za piekielnica, pomyślał Bond. Słyszał obok siebie podniecony oddech Kerima, wydobywający się z sykiem spomiędzy zaciśniętych zębów.
Lecz broniąc się łokciami i kolanami wyższa dziewczyna zdołała wreszcie zrzucić z siebie kopnięciem rywalkę. W strzępach chałatu na swym wspaniałym ciele chwiejnie powstała na nogi i szczerząc zęby odstąpiła do tyłu. Natychmiast jednak podjęła atak, wymachując ramionami, aby pochwycić przeciwniczkę; kiedy Vida odskakiwała w bok, dłoń Żory złapała kołnierz jej sukni i rozerwała ją do samego dołu. Jednym skrętem Vida zanurkowała pod wyciągniętymi ramionami, a jej pięści i kolana zadudniły o korpus atakującej.
Ta walka w zwarciu była błędem. Wokół niższej dziewczyny zamknęły się silne ramiona, uniemożliwiając uwięzionym przy biodrach dłoniom sięgnięcie do oczu Żory. A kiedy stopy i kolana Vidy bezradnie miotały się w dole, Zora poczęła cisnąć.
Bond pomyślał, że większa dziewczyna musi teraz zwyciężyć. Wystarczyło, by zwaliła się na przeciwniczkę. Głowa Vidy rąbnęłaby o kamienie i Zora mogłaby robić, co zechce. Lecz najniespo-dziewaniej w świecie to ona właśnie zaczęła wrzeszczeć. Bond dostrzegł, że głowa Vidy wbiła się głęboko w jej piersi. W robocie były zęby. Zora musiała uwolnić rywalkę, aby chwyciwszy ją za włosy oderwać od siebie. Lecz teraz dłonie Vidy były swobodne i kancerowały pracowicie ciało wyższej dziewczyny.
Zapaśniczki odskoczyły od siebie i cofnęły się jak koty; spod strzępów odzieży prześwitywała ich lśniąca skóra, a z obnażonej piersi Żory spływała krew.
Rade, że wywikłały się z tarapatów, krążyły czujnie wokół siebie, a czyniąc to, zerwały resztę łachmanów i rzuciły je w stronę widowni.
Bond wstrzymał oddech na widok dwóch błyszczących nagich ciał; poczuł, że siedzący obok Kerim również tężeje. Miało się wrażenie, iż krąg Cyganów otoczył zapaśniczki ciaśniej. W rozjarzonych oczach migotał księżyc i dokoła niósł się szept gorącego posapywania.
Dysząc ochryple i obnażając zęby dziewczyny wciąż krążyły wokół siebie. Na ciężko falujących piersiach i łonach, na chłopięco twardych biodrach pobłyskiwały refleksy świetlne. Stopy pozostawiały na białym kamieniu ciemne wilgotne ślady.
I tym razem pierwszy ruch wykonała Zora, rzucając się do przodu z ugiętymi i rozstawionymi ramionami. Vida jednak nie ustąpiła. Jej prawa stopa wystrzeliła we wściekłym coup de savate, który doszedł celu z plaśnięciem godnym kuli rewolwerowej. Wyższa dziewczyna skurczyła się z okrzykiem bólu. Vida wymierzyła drugą stopą cios w żołądek, a potem zwaliła się na rywalkę.
Z tłumu doniósł się niski pomruk, gdy Zora osunęła się na kolana. Uniosła dłonie, aby chronić twarz, było już jednak za późno. Vida okraczyła ją i uchwyciwszy za nadgarstki całym ciężarem ciała przygniotła do ziemi, a jej obnażone zęby jęły się zbliżać ku bezbronnej szyi.
– BACH!
Wybuch rozgniótł brzemienną napięciem ciszę jak orzech. Za kręgiem tanecznym ognista smuga zapaliła ciemności, a kawałek tynku świsnął Bondowi koło ucha. Nagle ogród zapełnił się biegnącymi ludźmi, wódz, z zakrzywionym sztyletem w wyciągniętej przed siebie dłoni, przemykał chyłkiem przez krąg taneczny, a za nim, również z dobytą bronią, podążał Kerim. Mijając dwie oszołomione teraz i drżące dziewczyny, Cygan coś do nich wrzasnął, a one natychmiast zerwały się do biegu, by skryć się między drzewami, gdzie znikały już ostatnie kobiety i dzieci.
Bond, z Berettą niepewnie trzymaną w dłoni, ruszył powoli śladem Kerima ku wywalonemu eksplozją wielkiemu wyłomowi w murze ogrodu, zastanawiając się, o co tu do diabła chodzi.
S płacheć trawy pomiędzy wyłomem a kręgiem tanecznym przemienił się w kłębowisko walczących, biegających postaci. Dopiero dotarłszy na miejsce potyczki Bond odróżnił przysadzistych konwencjonalnie ubranych Bułgarów od wirujących w przepychu swych szat sylwetek Cyganów. Zdawało się, że Szarych jest więcej niż Cyganów, niemal dwa razy więcej. Kiedy Bond wbił spojrzenie w zwartą ludzką masę, wypadł z niej, trzymając się za brzuch, młodziutki Cygan, a gdy z okropnym kaszlem ruszył zygzakiem ku Bondowi, popędziło za nim dwóch niskich smagłych mężczyzn z opuszczonymi nisko nożami.
Instynktownie Bond odstąpił na bok, aby za plecami mężczyzn nie było tłumu, wymierzył w ich nogi powyżej kolan i dwukrotnie nacisnął spust. Obaj upadli bezgłośnie twarzami na murawę.
Dwie kule zużyte. Zostało sześć. Bond przysunął sią bliżej miejsca walki.
Obok jego głowy świsnął nóż i z brzęknięciem upadł na posadzkę kręgu.
Był wymierzony w Kerima, który wypadł z mroku, mając na karku dwóch ludzi. Ten drugi stanął, uniósł nóż do rzutu, a wówczas Bond nie celując strzelił z biodra i zobaczył, że mężczyzna pada. Jego kompan zawrócił i pognał pomiędzy drzewa, Kerim zaś przyklęknął koło Bonda i jął się mocować z pistoletem.
– Osłaniaj minie! – wrzasnął. – Zaciął się przy pierwszym strzale. To ci cholerni Bułgarzy. Bóg jeden wie, co im odbiło.
Jakaś dłoń zamknęła usta Bonda i szarpnęła go w tył. Padając poczuł zapach mydła karbolowego i nikotyny. Kopnięto go w kark. Przetoczył się* w trawie, oczekując palącego żywym ogniem pchnięcia noża. Napastnikom jednak, których było trzech, zależało na Kerimie. Dźwignąwszy się z trudem na kolano Bond ujrzał krępe postaci, opadające z wszystkich stron na pochylonego mężczyznę, który raz tylko machnął w górę bezużytecznym pistoletem, a potem runął pod ciężarem trzech ciał.
W tej samej chwili, gdy skoczywszy w przód Bond opuścił kolbę Beretty na okrągły wygolony łeb, coś zamigotało przed jego oczyma i z unoszonych oddechem pleców wyrósł zakrzywiony sztylet wodza Cyganów. Zaraz potem Kerim był już na nogach, trzeci napastnik umykał, jakiś mężczyzna stojąc w wyłomie wykrzykiwał raz za razem jedno słowo, na co Bułgarzy odrywali się od przeciwników, podbiegali doń i wpadłszy w wyłom niknęli na ulicy.
– Strzelaj, Jemes, strzelaj! – ryknął Kerim. – To Krilienko. Zerwał się do biegu. Broń Bonda splunęła raz, ale mężczyzna uchylił się za mur, a trzydzieści jardów to zbyt daleki dystans na nocne strzelanie z automatu. Kiedy Bond opuszczał swój rozgrzany pistolet, rozległo się suche pokaszliwanie szwadronu zapuszczanych Lambrett, a potem rój os spłynął ze wzgórza.
Ciszę zakłócały teraz tylko jęki rannych. Bond obserwował nieuważnie Kerima i Vavrę, którzy wróciwszy przez wyłom w murze kroczyli pomiędzy ciałami, od czasu do czasu przewracając któreś stopą. Z drogi wracali również inni Cyganie, a spośród drzew śpieszyły starsze kobiety, aby zająć się mężczyznami.
Bond otrząsnął się. O co w tym wszystkim u diabła chodziło? Zginęło dziesięciu ludzi, może tuzin. Po co? Kogo próbowano załatwić? Nie jego, Bonda. Kiedy leżał gotów do uśmiercenia, napastnicy ominęli go i zabrali się za Kerima. Była to druga próba zlikwidowania Kerima. Czy miało to jakiś związek ze sprawą Roma-nowej? A jeśli tak, to jaki?
Bond stężał. Jego pistolet dwa razy zagadał z biodra. Nóż, który nie zdołał sięgnąć pleców Kerima, nieszkodliwie stuknął o ziemię. Postać, powstała nagle spośród martwych, okręciła się powoli jak baletnica i osunęła na twarz. Bond podbiegł do przodu. Zdążył w ostatniej chwili. Na ostrzu zamigotał blask księżyca, no i miał czyste pole strzału. Kerim spojrzał na podrygujące ciało, a potem odwrócił się do Bonda.
Читать дальше