Zaciskając zęby, doktor parł do przodu. Każdy jego ruch wywoływał głośny chrzęst lodu. Rozmiękła breja, w której nurzały się jego buty, niemal natychmiast zamarzała. Temperatura powietrza ponownie opadła, a wiatr wzmógł się jeszcze bardziej.
Sowiecki pułkownik próbował poluzować pasy mocujące plecak. Jego broń, karabin AKM-96, z którym Rourke miał już okazję się zapoznać, był zamarznięty i oblodzony, co uniemożliwiało jego użycie.
Mężczyzna poruszał się powoli, walcząc z wiatrem. Doktor stanął za jego plecami. Nie starał się zachować ciszy, wiedząc, że wycie wiatru skutecznie zagłuszy wszelkie odgłosy. Lewą dłoń zacisnął na ustach pułkownika, a prawą ręką wbił nóż w plecy Rosjanina, niczym kołek w serce wampira.
Widział, jak nadchodzą. John mówił, że jest ich ośmiu, a tymczasem naliczył tylko siedmiu. Dlaczego?
Paul Rubenstein powoli wysunął Schmeissera spod kurtki i pociągnął za rygiel magazynka, lewą ręką chroniąc zamek przed oblodzeniem.
Siedmiu.
Przez moment w świetle latarki mignęła twarz jednego z nich. Była szara, jak oblicze człowieka, który już nie żyje. Żołnierz idący na czele kolumny najwyraźniej dostrzegł helikopter. Ruszył, gestykulując w kierunku maszyny, ale tak powoli, jakby był już skrajnie wyczerpany. Następny Rosjanin podniósł karabin do strzału.
Paul wysunął broń przed siebie i wypalił.
Nagle pojawił się ósmy mężczyzna, krzycząc coś niezrozumiale poprzez wiatr. On jeden nie miał plecaka, a czerń jego ubioru odróżniała go od pozostałych siedmiu. Przedostatni żołnierz odwrócił się. Ten ostatni strzelił. Wówczas Paul rozpoznał odgłos M-16. Błyskawicznie wyskoczył zza skał, skręcił w lewo i znalazł się tuż obok doktora. Pociągnął za spust. Już trzech Sowietów martwych leżało aa ziemi. Pozostali otworzyli ogień.
Paul wystrzelił ponownie. Jeden z przeciwników upadł. Zaraz potem zginął następny. Szósty zwinął się wpół i z pluskiem padł w bryję, powstałą z deszczu i śniegu. Siódmy strzelał bez przerwy, ale Paul i John wystrzelił do niego niemal równocześnie. Komandos z impetem uderzył o skały, znajdujące się za jego plecami.
Paul ruszył do przodu, przekładając do lewej ręki ciepły teraz pistolet maszynowy.
– John?
– Wszystko w porządku. A co z tobą?
– Myślę, że jest O.K.
Właśnie zabili trzech ludzi. Ósmego zlikwidował wcześniej John, a pozostali nawet tego nie zauważyli. Nóż Craina, raz jeszcze się przydał Johnowi. Rubenstein zatrzymał się w odległości kilkunastu jardów od Rourke’a.
– To poszło zbyt ławo – zauważył doktor. – Ci ludzie byli na wpół nieżywi z zimna. Nie szukali nas. Uciekali skądś, a może gdzieś się spieszyli. Kto to wie? Trzeba ich przeszukać. Później wejdziemy na chwilę do śmigłowca i ogrzejemy się trochę. Przy tej pogodzie i tak nie sposób wystartować.
– Dobrze – przytaknął Paul.
Skąd mogli uciekać sowieccy komandosi? Przecież wyspa nie była większa niż dwanaście boisk piłkarskich? Dokąd mogli podążać?
O pochowaniu zabitych nie mogło być mowy. Śnieg i tak niedługo przykryje zwłoki. John zaczął przeszukiwać ubrania poległych. Paul podszedł, aby mu w tym pomóc.
Siedzieli w ładowni śmigłowca i owinięci kocami sączyli z kubków kawę, ugotowaną na kuchence mikrofalowej. Lampa znajdująca się nad nimi oświetlała przedmioty znalezione przy poległych Rosjanach.
– Co według ciebie się stało, John? Rourke podniósł notes.
– To jakiś pamiętnik.
– Nie przepadam za nimi.
– Wiem, ja również.
Otworzył notes na ostatnim zapisie i zaczął czytać.
– I co tam jest?
– Głównie sprawy osobiste. Tęsknił za swoją dziewczyną.
Rubenstein wstał, niemalże uderzając głową w schowek na narzędzia.
– Czekaj – prawie szeptem powiedział Rourke. – To nie wszystko. Pisze, że się bał… Jakiejś tajemnicy, otaczającej instalację. Nawet nie wiedział, dokąd zmierzali. Obawiał się, że jeśli coś nie wyjdzie, eksplozja mechanizmu destrukcyjnego mogłaby ich zabić. Jeśliby coś nie wyszło, kto mógłby to naprawić? O tym właśnie pisał.
Spojrzeli na siebie.
– Jakaś instalacja? Tutaj? Po co?
– Nadeszli z północy. No cóż… – John uśmiechnął się.
– Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić na ten mróz.
– Nie! Ty zostaniesz w śmigłowcu.
– Zaraz, Zaraz – zaprotestował Paul. – Przecież mogę…
– Jeśli rzeczywiście znajduje się tutaj jakaś instalacja, to istnieje realne prawdopodobieństwo, że więcej sowieckich żołnierzy będzie usiłowało się stąd wydostać, a wówczas mogą nas znaleźć. Jeden z nas musi tu pozostać. Mam więcej doświadczenia niż ty, lepiej sobie radzę w warunkach arktycznych, a poza tym jestem lekarzem.
– Ale przecież możemy polecieć helikopterem – nalegał Rubenstein.
– Nie. Ty tu zostań i miej oko na wszystko. Muszę się ubrać jak najcieplej. Okryj mi karabin, żeby nie zamarzł. Nie można tracić czasu.
Doktor pociągnął jeszcze łyk gorącej kawy. Smakowała wyśmienicie.
John narzucił sobie umiarkowane tempo marszu. Nie chciał iść za szybko, aby się nie spocić, ani też nie za wolno, by nie dopuścić do przestudzenia mięśni. Marsz był trudny z powodu oblodzonej ziemi oraz padającego gęstego śniegu, któremu towarzyszył porywisty wiatr. Wiatromierz wskazywał prędkość wiatru przekraczającego czterdzieści mil na godzinę.
Doktor parł niestrudzenie do przodu. Pod arktyczną kurtką miał na sobie specjalną, termiczną odzież: bawełnianą koszulę, spodnie oraz standardową bieliznę z syntetycznej wełny, którą nosili Niemcy. Spodnie, kurtka i buty chroniły go dość skutecznie przed zimnem. Nie należał do tych, którzy przepadają za czapkami, więc pod kapturem miał tylko jedwabny, długi szalik, podobny do tych, które nosili lotnicy w czasie dwóch pierwszych wojen światowych. Owinął nim głowę i szyję. Był to dar od premiera Pierwszego Miasta.
Pod arktycznymi rękawicami miał jeszcze drugie, czarne, zrobione z tego samego materiału, co szalik, tak samo wygodne i przylegające ściśle do ciała. Mógł w nich rozwiązać mały supeł albo podnieść z ziemi dziesięciocentówkę, jeśli w ogóle coś takiego jeszcze istniało. Kiedyś Rourke wysłał notę z propozycją rozpatrzenia możliwości wprowadzenia pieniądza w Mid-Wake. Abstrahując od supłów i monet, rękawiczki były bardzo dobre i chroniły przed mrozem i wiatrem, jak każde inne. W trakcie marszu przekonywał się raz jeszcze o ich zaletach.
Idąc starał się skupić swoją uwagę na dwóch rzeczach: z jednej strony na możliwości spotkania kolejnych Sowietów, oddalających się od tajemniczej instalacji, a z drugiej – na myśleniu o czymkolwiek, byle tylko uniknąć otępienia wywołanego jednostajnym marszem i związanym z nim zmęczeniem.
Przypomniał sobie różne rutynowe czynności chirurgiczne, o których nie myślał od skończenia szkoły medycznej. Myślał także o tym, że wymagano od niego prezentacji swoich umiejętności jedynie na trupach w prosektorium. Kiedy doszedł do wniosku, że myśli te ułatwiały mu koncentrację, zaczął przypominać sobie artykuły z niemieckich pism medycznych, wydanych w Mid-Wake, które dano mu do przeczytania. Okazało się, że poruszone w nich niektóre problemy zostały rozwiązane w zdumiewająco prosty i logiczny sposób. Zdziwił się, iż nie wpadł na to ani on, ani inni lekarze jego epoki. Od dłuższego czasu marzył o możliwości podjęcia praktyki lekarskiej. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Obecnie medycyna stała na takim poziomie, jaki w świecie lekarskim za studenckich lat Johna graniczyłby z cudotwórstwem. Możliwości ratowania życia ludzkiego były większe niż kiedykolwiek przedtem. A on był zajęty czym innym, o wiele częściej odbierając komuś życie niż je ratując.
Читать дальше