– pusto? – szepnął Flagg.
Tak – odpowiedział szeptem Tomasz. Flagg pchnął znajdującą się wewnątrz dźwignię (tym razem także naprowadzając na nią dłoń Tomasza, żeby w przyszłości mógł z niej korzystać) i drzwi otwarły się ze stuknięciem.
– Teraz szybko! – Błyskawicznie wyszli i zamknęli za sobą drzwi.
Dziesięć minut później byli z powrotem w pokoju Tomasza.
– Dość już emocji na dziś – powiedział Flagg. – Pamiętaj, co ci powiedziałem, Tomku: nie korzystaj z korytarza za często, bo cię ktoś złapie, a jeśli cię złapią – oczy Flagga błysnęły ponuro – pamiętaj, że znalazłeś go przypadkiem.
– Tak jest – powiedział szybko Tomasz cienkim głosem, który zapiszczał niczym nie naoliwione zawiasy. Gdy Flagg patrzył nań w ten sposób, wydawało mu się, że jego serce jest ptakiem szamoczącym się w zamkniętej klatce.
Tomasz trzymał się rady Flagga, żeby nie chodzić tam często, ale od czasu do czasu pojawiał się w tajnym przejściu i patrzył na swojego ojca przez szklane oczy Dziewięciaka – zaglądał do świata, w którym wszystko stawało się zielonozłote. Odchodząc potem z bólem głowy (co zdarzało się zawsze) myślał: boli cię głowa, bo widziałeś świat takim, jak widzą go smoki – jak gdyby wszystko było suche i gotowe do podpalenia. A może intrygancki instynkt Flagga wcale go nie zawiódł, bo podglądając ojca Tomasz nauczył się czegoś nowego w stosunku do ojca. Zanim poznał tajemne przejście, kochał go i często smucił się, że nie potrafi sprawić mu przyjemności, a czasami też się go bał. Teraz nauczył się także nim gardzić.
Ilekroć Tomasz zaglądał do komnaty ojca i stwierdzał, że jest on w towarzystwie, szybko się oddalał. Zostawał tylko wtedy, gdy Roland był sam. W przeszłości zdarzało się to rzadko nawet w takich miejscach jak gabinet, który w końcu stanowił część „prywatnych apartamentów króla”. Zawsze była jeszcze jedna sprawa nie cierpiąca zwłoki, jeszcze jeden doradca, którego należało przyjąć, jeszcze jedna petycja do wysłuchania.
Ale czas władzy Rolanda kończył się. W miarę jak wraz ze słabnącym zdrowiem tracił znaczenie, przypominał sobie chwile, gdy wołał do Sashy albo Flagga: – Czy ci ludzie mnie nigdy nie zostawią w spokoju? – Wspomnienie wywołało na jego ustach smutny uśmiech. Teraz gdy miał spokój, tęsknił za ludźmi.
Tomasz czuł pogardę, bo ludzie rzadko wyglądają korzystnie, gdy są sami. Zazwyczaj w takich chwilach odkładają maski grzeczności, dobrego wychowania i kultury na bok. A co znajduje się pod spodem? Jakiś porośnięty brodawkami potwór? Coś tak obrzydliwego, że ludzie uciekaliby z krzykiem na jego widok? Może czasami, ale zwykle nie jest to nic tak strasznego. Zazwyczaj ludzie po prostu śmialiby się zobaczywszy nas bez masek – śmiali, krzywili z obrzydzeniem albo robiliby jedno i drugie.
Tomasz zobaczył, że ojciec, którego zawsze kochał i lękał się, który wydawał mu się największym człowiekiem na świecie, znajdując się sam często dłubał w nosie. Najpierw długo grzebał w jednej dziurce, a potem w drugiej, aż nie natrafił na dużego zielonego gluta. Przyglądał mu się przez jakiś czas w blasku ognia na kominku obracając na różne strony z zadowoleniem, tak jak jubiler mógłby oglądać szczególnie piękny szmaragd. Większość z nich następnie rozmazywał pod siedzeniem fotela, na którym siedział. Niektóre, muszę jednak z przykrością stwierdzić, wkładał Ho ust i żuł z wyrazem intelektualnego zadowolenia na twarzy.
Wieczorem wypijał tylko jeden kieliszek wina – ten, który przynosił mu Piotr – ale gdy syn już wyszedł, pochłaniał, jak Tomaszowi się wydawało, ogromne ilości piwa (dopiero w wiele lat potem Tomasz zrozumiał, że ojciec nie chciał, żeby Piotr widział go pijanego), a gdy zachciało mu się oddać mocz, rzadko używał nocnika, który stał w kącie. Najczęściej po prostu wstawał i sikał do kominka, często przy tym puszczając bąki.
Mówił do siebie. Czasami przechadzał się po wielkiej sali jak człowiek, który nie bardzo wie, gdzie jest, przemawiając albo w powietrze, albo do wypchanych głów.
– Pamiętam, jak cię dostaliśmy, Bonsey – mówił do jednej z głów łosiowych (do jego dziwactw należało też nadawanie imion wszystkim swoim trofeom). – Byłem z Billem Squathingsem i tym facetem, który ma wielką gulę na lewym policzku. Pamiętam, jak wyszedłeś spośród drzew i Bili strzelił, a potem ten facet z gulą strzelił, a potem ja strzeliłem…
Wtedy ojciec pokazywał, jak strzelał, podnosząc nogę i puszczając bąki, równocześnie udając, że naciąga łuk i wypuszcza strzałę. A potem wybuchał piskliwym, nieprzyjemnym śmiechem starca.
Tomasz po chwili zasuwał klapki i przemykał korytarzem z pulsującym bólem w głowie i niepewnym uśmiechem na twarzy – bólem głowy i uśmiechem chłopca, który najadł się zielonych jabłek i wie, że rano będzie się czuł jeszcze gorzej.
To ma być ojciec, którego zawsze kochał i bał się? Stary człowiek, który pierdział.
To był król zwany przez poddanych Rolandem Dobrym? Sikał do kominka wznosząc kłęby pary. To był człowiek, który złamał mu serce, bo nie spodobała mu się jego łódka?
Gadał do wypchanych głów na ścianie nadając im idiotyczne imiona, jak Bonsey, Ogierek i Napięta Strzała; dłubał w nosie i czasami zjadał gluty.
Już mi na tobie nie zależy, myślał Tomasz sprawdzając przez judasz, czy korytarz jest pusty, a potem wślizgując się do swojego pokoju jak złodziej. Jesteś obleśnym starym dziadem i nic dla mnie nie znaczysz. Nic! Nic!
Jednakże znaczył coś dla Tomasza. Jakaś jego część nadal kochała Rolanda tak jak przedtem – jakaś jego część chciała iść do ojca, żeby miał lepszego słuchacza niż wypchane głowy na ścianach.
Ale istniała też ta druga część, która wolała podglądać.
Owego wieczoru, gdy Flagg poszedł do apartamentów króla Rogera z kielichem zatrutego wina, Tomasz odważył się podglądać po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. A miał po temu ważne powody.
Pewnej nocy, jakieś trzy miesiące wcześniej, Tomasz nie mógł zasnąć. Kręcił się i przewracał na łóżku, aż usłyszał, że straż nocna ogłasza jedenastą. Wtedy wstał, ubrał się i wyszedł ze swych komnat. Mniej niż dziesięć minut później patrzył na bawialnię swego ojca. Myślał, że może już śpi, ale tak nie było. Roland nie spał i był bardzo, bardzo pijany.
Tomasz widział ojca w stanie upojenia już niejeden raz, ale nigdy nawet w przybliżeniu aż do tego stopnia. Chłopiec był przestraszony i mocno oszołomiony.
Są ludzie mający o wiele więcej lat niż Tomasz w owym czasie, którzy hołubią pogląd, że na starość się łagodnieje – że osoba starsza jest siedliskiem łagodnej mądrości, łagodnej opryskliwości lub sprytu albo może łagodnego zmieszania i zgrzybiałości. Przyznają starości te cechy, ale nie spodziewają się ognia. Mają złudzenie, że po siedemdziesiątce wszelki ogień zamienił się już w popiół. Może to i prawda, ale tej nocy Tomasz odkrył, że popiół czasami też potrafi buchnąć płomieniem.
Ojciec szybkim krokiem przemierzał swoją bawialnię powiewając szlafrokiem na futrze. Szlafmyca mu spadła, a resztki włosów zwisały w potarganych puklach, przede wszystkim w okolicach uszu. Nie zataczał się tak, jak to miewało miejsce zazwyczaj, poruszając się ostrożnie i macając przed sobą ręką, żeby nie wpadać na meble. Maszerował jak żeglarz, ale nie zataczał się. Wpadłszy na jedno z krzeseł o wysokich oparciach, które stało przy ścianie pod wyszczerzoną paszczą rysia, Roland odrzucił je na bok z rykiem, od którego Tomaszowi ścierpła skóra. Zjeżyły mu się włoski na rękach. Krzesło przeleciało przez całą szerokość i uderzyło w przeciwległą ścianę. Oparcie z grabowego drewna pękło pośrodku – straszliwe pijaństwo przywróciło królowi siły lat męskich.
Читать дальше