– O ile wiem, to tak. Po regatach zamierzałem sprawdzić, co tam słychać.
Austin skinął głową. Podczas powrotnej jazdy rozmawiali o błahostkach, o męskich przygodach i młodzieńczych wygłupach w Meksyku. Długi wąż samochodów na granicy posuwał się w żółwim tempie. Dla zaoszczędzenia czasu okazali swoje legitymacje NUMA i przemknęli przez kontrolę celną. W San Diego skierowali się w stronę zatoki i wielkiej miejskiej przystani jachtowej. Tam zaparkowali i weszli na molo, obstawione żaglówkami i motorówkami. Na końcu basenu, zarezerwowanego dla większych jednostek, odnaleźli krótki, dwudziestosześciometrowy statek z szerokim pokładem. Na jego zielonkawoniebieskim kadłubie widniał wymalowany białą farbą napis: NUMA. Weszli na pokład i spytali jednego z kręcących się tam członków załogi, czy zastali kapitana. Zaprowadził ich na mostek, gdzie szczupły, śniady mężczyzna studiował mapy. Jim Contos uchodził za jednego z najlepszych kapitanów we flocie NUMA. Ten syn poławiacza gąbek z Tarpon Springs pływał już na statkach, zanim nauczył się chodzić.
– Kurt! Joe! – przywitał ich z szerokim uśmiechem. – Co za miła niespodzianka! Słyszałem, że przebywacie w okolicy, ale nie spodziewałem się, że zaszczycicie wizytą “Żaborybę”. Co kombinujecie? – Spojrzał na Zavalę. – Co ty kombinujesz, nie muszę pytać, bo zawsze jest to jedno i to samo.
Zavala uśmiechnął się lekko.
– Wczoraj ścigaliśmy się z Kurtem w przybrzeżnych regatach – odparł.
– A tak, słyszałem o wypadku waszej łodzi – powiedział Condos, chmurząc czoło. – Bardzo współczuję.
– Dziękuję – rzekł Austin. – A więc wiesz o zdechłych walach.
– Tak… bardzo dziwna historia. Wiadomo, co je zabiło?
– Z twoją pomocą może się tego dowiemy.
– Oczywiście jestem do dyspozycji.
– Chcielibyśmy pożyczyć “Żaborybę” i trochę ponurkować na południe od granicy.
Contos roześmiał się.
– A więc z tą pomocą to nie żart – powiedział i po chwili zastanowienia wzruszył ramionami. – Czemu nie. Właśnie kończymy próby. Jeśli dostaniecie zgodę na pracę na wodach meksykańskich, to chętnie wam służę.
Austin skinął głową i bezzwłocznie zadzwonił do NUMA. Po kilkuminutowej rozmowie przekazał telefon komórkowy Contosowi. Contos wysłuchał, skinął głową, zadał kilka pytań i rozłączył się.
– No to płyniemy na południe. Gunn się zgadza – oznajmił, mając na myśli Rudiego Gunna, dyrektora operacyjnego NUMA w Waszyngtonie. – Ale najwyżej na dwa dni. Chce mieć ciebie i Joego z powrotem, żebyście wzięli się do pracy. Jest jednak pewien szkopuł. Gunn twierdzi, że w tak krótkim czasie nie zdąży uzyskać od meksykańskiego rządu pozwolenia na tę akcję.
– Jakby ktoś nas spytał, to powiemy, że zabłądziliśmy – odparł z głupia frant Austin.
– Przy takiej elektronice trudno będzie wcisnąć ten kit – przestrzegł Contos, wskazując na szeregi jaśniejących światełek i tarcz na pulpicie sterowniczym statku. – “Żaboryba” nie grzeszy wprawdzie urodą, ale swoje potrafi na pewno. Jeżeli nas przyłapią, sprawą zajmie się Departament Stanu. Kiedy chcecie wypłynąć?
– Zabierzemy sprzęt i wrócimy jak najszybciej. Reszta zależy od ciebie.
– Wypłyniemy jutro o siódmej rano – zadecydował Contos i odszedł wydać nowe rozkazy załodze.
W drodze do samochodu Austin zagadnął partnera, co Contos miał na myśli mówiąc, że zawsze wie, co Joe kombinuje.
– Mieliśmy kilka randek z tą samą kobietą – wyznał Zavala, wzruszając ramionami.
– Czy w Dystrykcie Kolumbia jest choć jedna kobieta, z którą nie miałeś randki?
– Żona prezydenta – odparł Zavala po namyśle. – Jak wiesz, nie zadaję się z mężatkami.
– Co za ulga – rzekł Austin, sadowiąc się za kierownicą.
– No, ale jeśli się rozwiedzie, to…
Lecący pod bezchmurnym niebem zielonkawoniebieski helikopter mcdonnell-douglas oderwał się od urwistych szczytów Squaw Mountain, opadł nad wody wysokogórskiego jeziora Tahoe i niczym spłoszona ważka pomknął ku jego brzegowi po kalifornijskiej stronie. Na moment zawisł w powietrzu, a potem opuścił się między strzeliste sosny żółte i usiadł na betonowym lądowisku. Tuż po zatrzymaniu się łopat wirnika do śmigłowca podjechał chevrolet suburban. Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze Jakiego samego koloru jak helikopter i wóz terenowy, którym kierował.
– Proszę za mną, kongresmanie Kinkaid – powitał szczupłego pasażera śmigłowca, biorąc z jego rąk neseser.
Wsiedli do wozu i asfaltową drogą pojechali przez gęsty las. Kilka minut potem zatrzymali się przed kompleksem budynków, wyglądających jak legendarny zamek Hearsta w San Simeon. Przedwieczorne słońce podkreślało fantastyczne kontury wieżyczek, ścian i baszt. Żeby je zbudować, wycięto z pewnością cały las gigantycznych drzew. Rozłożysta budowla była ogromną kwadratową, dwupiętrową chatą z bali, obrośniętą licznymi skrzydłami i przybudówkami.
– Większa od świątyni mormonów – mruknął Kinkaid.
– Witamy w Walhalli – odparł wymijająco kierowca.
Zatrzymał wóz przed wejściem, wziął neseser gościa, po szerokich schodach wprowadził go na taras długości toru do kręgli, a potem do wielkiego westybulu, z belkami u sufitu i ścianami z ciemnego, niemal czarnego drewna. Labiryntem korytarzy wyłożonych tą samą ciemną boazerią doszli do wysokich metalowych drzwi z odlaną płaskorzeźbą i zwieńczonych gotyckim łukiem.
– Zaniosę pańską torbę do pokoju – powiedział kierowca. – Inni już czekają. Pańskie miejsce oznaczone jest tabliczką z nazwiskiem.
Nacisnął guzik i drzwi otwarły się bezgłośnie. Kinkaid wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim tak samo cicho. Znalazł się w ogromnej, wysokiej komnacie. Oświetlał ją ogień z dużego paleniska i pochodnie na ścianach, zawieszonych bogato zdobionymi tarczami, proporcami, włóczniami, toporami bojowymi, mieczami i innymi narzędziami mordu z czasów, gdy na wojnach wyrzynano się, walcząc wręcz.
Ale te stworzone do zabijania wytwory ludzkich rąk bladły w porównaniu z przedmiotem zajmującym środek sali – dwudziestokilkumetrowym okrętem wikingów z wygiętymi w górę dziobem i rufą z dębowych desek. Pojedynczy kwadratowy skórzany żagiel ustawiono tak, jakby czekał na wiatr. Na pokład wchodziło się pomostem ustawionym przy rufie.
Ten wystrój komnaty nie zdziwił Kinkaida, który, służąc w piechocie morskiej w Wietnamie, widział niejedno. Przeszedł przez salę i wspiął się na pokład okrętu. Siedziało tam przy stole dwudziestu kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Zajął ostatnie wolne krzesło i bez słowa przyjrzał się zebranym. Właśnie zamierzał nawiązać rozmowę z sąsiadem, kiedy skrzydła drzwi na końcu sali rozwarły się na oścież i weszła przez nie kobieta.
W migotliwym świetle pochodni szybko kroczyła przez komnatę ku łodzi, a dopasowany zielony kombinezon uwydatniał kształty jej silnego ciała. Największe wrażenie robił jej wzrost – dwa metry dziesięć.
Figurę i rysy miała doskonałe, ale było to piękno góry lodowej. Jasne, ściągnięte do tyłu włosy zaczesała w kok, co podkreślało alabastrową cerę i duże, lodowato zimne błękitne oczy. Weszła na okręt i okrążyła stół. Zaskakująco miękkim głosem przywitała się po kolei ze wszystkimi gośćmi wymieniając ich nazwiska i dziękując za przybycie. Gdy dotarła do kongresmena Kinkaida, zatrzymała się, świdrując niezwykłymi oczami jego wyrazistą męską twarz i z siłą imadła ścisnęła mu dłoń. Potem usiadła z przodu statku na krześle z wysokim oparciem i posłała zebranym chłodny, a zarazem uwodzicielski uśmiech.
Читать дальше