– To skandal! Nie wierzę własnym uszom.
– Wszystko odbyło się legalnie.
– To samo mówiono w Los Angeles, kiedy miejski zarząd wodociągów i kanalizacji ukradł rzekę Owens.
– Los Angeles stało się największym, najbogatszym i najpotężniejszym pustynnym miastem świata, bo dzięki armii poszukiwaczy wody, prawników i spekulantów ziemią przejęło kontrolę nad zasobami wodnymi swoich sąsiadów.
– Proszę wybaczyć, ale pan kongresmen ma, niestety, rację – wtrącił profesor Dearbom. – Los Angeles to klasyczny przykład imperializmu wodnego. Jeżeli to, co pani mówi, jest prawdą, to kładziecie podwaliny pod monopol wodny.
– W takim razie pozwoli pan, że przedstawię pewien scenariusz – odparła Brunhilda. – Susza się przedłuża. Rzeka Kolorado nie jest w stanie sprostać potrzebom. Miasta umierają z pragnienia. O przydziale wody nie rozstrzygają już prawnicy, ale, tak jak za dawnych czasów, uzbrojeni ludzie przy wodopojach. Proszę tylko pomyśleć. Oszalała z pragnienia tłuszcza na ulicach atakuje wszelkie władze. Całkowicie załamuje się porządek publiczny. W porównaniu z tym rozruchy na tle rasowym w Watts to zaledwie bójka na szkolnym boisku.
Dearbome machinalnie skinął głową.
– Ma pani słuszność – przyznał, wyraźnie speszony. – Ale, za pozwoleniem… nie wydaje się to w porządku.
– To walka o byt, profesorze – przerwała mu. – Od nas samych zależy, czy zginiemy, czy przeżyjemy.
Dearborn bez słowa pokręcił głową.
– Niech pan nie da sobie wmówić takiego scenariusza, profesorze – przyszedł mu w sukurs Kinkaid.
– Widzę, że nie zdołałam zmienić pańskiej opinii – powiedziała Brunhilda.
Kinkaid wstał.
– Osiągnęła pani skutek odwrotny do zamierzonego – powiedział. – Dostarczyła mi pani dobrych argumentów do ponownego przedstawienia sprawy komisji kongresowej. Podjęcie przez nią kroków antymonopolowych wcale mnie nie zdziwi. Moi koledzy, którzy zatwierdzili ustawę w sprawie rzeki Kolorado, z pewnością głosowaliby inaczej, wiedząc, że ten system wodny znajdzie się w rękach jednej korporacji.
– Bardzo mi przykro.
– Będzie pani o wiele bardziej przykro, kiedy się z panią rozprawię. Natychmiast chcę opuścić pani prywatny park rozrywki.
Spojrzała na niego ze smutkiem. Podziwiała silnych ludzi, jeśli nawet występowali przeciwko niej.
– Proszę bardzo. – Wydała kilka poleceń przez radio, które nosiła przy pasku. – Pański bagaż i helikopter będą gotowe za kilka minut.
Drzwi do sali otworzyły się i mężczyzna, który przedtem towarzyszył Kinkaidowi, wyprowadził go z komnaty.
– Choć dla niektórych susza jest katastrofą, stwarza ona wyjątkową szansę – powiedziała Brunhilda po ich wyjściu z sali. – Rzeka Kolorado jest tylko częścią naszego planu. Dążymy do przejęcia kontroli nad systemami wodnymi w całym kraju. Każdy z was może nam dopomóc w osiągnięciu celu, działając w swoim środowisku. A nagroda, która czeka wszystkich obecnych w tej sali, będzie wielka, ponad wasze wyobrażenia. Zarazem będziecie działać dla wspólnego dobra. – Przesunęła wzrokiem po mężczyznach siedzących z obu stron stołu. – Kto chce wyjść, może to zrobić teraz. Żądam jedynie, aby dał mi słowo, że nie powie nikomu o tym spotkaniu.
Goście wymienili spojrzenia, niektórzy nerwowo poruszali się na krzesłach, ale nikt nie skorzystał z jej propozycji. Nawet Dearborn.
Zaraz potem wyrośli jak spod ziemi kelnerzy. Ustawili na stole karafki z wodą i szklanki dla wszystkich gości.
Brunhilda przyjrzała się zgromadzonym.
– Wodę do Los Angeles sprowadzono głównie dzięki Williamowi Mulhollandowi – przemówiła. – To on wskazał na Owens Valley i powiedział: “Jest tutaj. Bierzcie ją”.
Jak na dany sygnał, kelnerzy napełnili szklanki wodą i wycofali się.
– Jest tutaj. Bierzcie ją – powtórzyła, wysoko unosząc swoją szklankę, a potem przyłożyła ją do ust.
Pozostali, niczym w dziwnym rytuale plemiennym, poszli w jej ślady.
– Doskonale. A teraz krok następny – powiedziała. – Pojedziecie do domów i zaczekacie na sygnał. Poleceniom podporządkujecie się bezwarunkowo. Nie wolno wyjawić niczego, co się tu zdarzyło. Nawet tego, że tu byliście.
Powiodła wzrokiem po twarzach zebranych.
– Jeśli nie macie, panowie, więcej pytań, bawcie się dobrze – oświadczyła, tonem głosu dając jasno do zrozumienia, że zebranie dobiegło końca. – Za dziesięć minut w jadalni podadzą wam kolację. Sprowadziłam tu szefa kuchni pierwszorzędnej restauracji, więc nie powinniście narzekać. Po kolacji rozrywka prosto z Las Vegas, a potem zaprowadzą was do pokojów. Odjedziecie jutro po śniadaniu, w takiej samej kolejności, jak przyjechaliście. Do zobaczenia na następnym spotkaniu, dokładnie za miesiąc.
To powiedziawszy, wstała od stołu, przemaszerowała przez komnatę i drzwi, przez które do niej wkroczyła, a potem korytarzem dotarła do przedpokoju. Dwaj stojący tam w rozkroku, z rękami założonymi do tyłu, mężczyźni w identycznych czarnych skórzanych marynarkach wpatrywali się w zajmujące całą ścianę migocące ekrany. Byli krępymi bliźniakami, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi, krzaczastymi brwiami.
– No i co myślicie o naszych gościach? – zapytała drwiąco. – Czy te robaki spełnią swoje zadanie i spulchnią grunt?
Bracia wiedzieli, czego się od nich oczekuje.
– Kogo mamy… – odezwał się jeden.
– … załatwić? – dokończył drugi.
Brunhilda uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ich pytanie utwierdziło ją w przekonaniu, że słusznie odbiła Mela i Radka Kradzików z rąk wojsk NATO, zamierzających postawić ich przed międzynarodowym sądem w Hadze pod zarzutem popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości. Ci wzorcowi wręcz socjopaci zyskaliby złą sławę, nawet gdyby nie było wojny w Bośni. Paramilitarny charakter ich działań w pewnym stopniu legitymizował gwałty, tortury i mordy, jakich dokonywali w imię narodowej sprawy. Trudno było uwierzyć, że potwory te nosiła w łonie jakaś matka. Kradzikowie potrafili czytać nawzajem swoje myśli. Stanowili jedność, w dwóch ciałach. Dzięki owej więzi byli w dwójnasób niebezpieczni, gdyż działali porozumiewając się bez słów. Brunhilda nawet nie starała się odróżnić ich od siebie.
– A jak myślicie? – spytała.
Jeden z nich dłonią, której zakrzywione niczym szpony palce wydawały się stworzone do zadawania bólu, sięgnął do magnetowidu i cofnął taśmę. Drugi wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze.
– Jego – powiedzieli jednocześnie.
– Kongresmena Kinkaida?
– Tak, nie zrobił…
– … co pani kazała.
– A inni?
Bliźniacy ponownie cofnęli taśmę i wskazali palcami.
– Profesora Dearborna? Chyba macie rację. Nie może dla nas pracować nikt, kto ma jakiekolwiek skrupuły. Doskonale, jego też usuńcie. Ale jak najdyskretniej. Wkrótce zwołam naradę zarządu w sprawie naszych długofalowych planów. Dlatego przedtem chcę tu mieć porządek. Nie dopuszczę do takich błędów, jakie popełnili ci durnie w Brazylii dziesięć lat temu.
Wyszła, pozostawiając bliźniaków, którzy błyszczącymi oczami śledzili ekrany, z wygłodniałymi minami kotów, wybierających dla siebie na obiad najtłustsze złote rybki z akwarium.
Od chwili kiedy pożegnali się z doktorem Ramirezem rzeczny krajobraz nieco się odmienił. Ślizgacz pochłaniał kolejne kilometry nieprzerwanej, wijącej się wstęgi ciemnozielonej wody. Od wiecznego mroku tropikalnego lasu odgradzały ją z obu stron nieustępliwe ściany drzew. Raz musieli się zatrzymać, bo nurt tarasowały połamane drzewa. Wreszcie mogli odpocząć od monotonnego, otępiającego warkotu silnika lotniczego. Związali linami splątane kłody i gałęzie i odblokowali wąskie gardło w rzece. Było to czasochłonne zajęcie i dopiero późnym popołudniem w prześwitach między drzewami zobaczyli pola uprawne. A potem dżungla rozstąpiła się, odsłaniając grupę chat.
Читать дальше