– Ben?
Spojrzał na nią, a ona aż westchnęła na jego widok. Był blady i miał podkrążone, zapadnięte oczy. Chyba zachorował. Podeszła bliżej.
– Nic ci nie jest?
Ponieważ milczał, zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Zobaczyła, że patrzy na nią szklistymi, przekrwionymi oczami, jakby miał gorączkę. Wyglądał tak, jakby od paru dni nie spał.
– O Boże, Ben, co się stało?!
Zamrugał parę razy, a potem zwilżył wargi.
– Wi… widziałem cię z Malone’em.
– Wiem. – Uciekła wzrokiem, ale potem zmusiła się, żeby na niego spojrzeć. – Powiedział mi jeden z sąsiadów. Chciałam o tym porozmawiać.
– Kochasz go?
Dobre pytanie. Sama musi na nie odpowiedzieć.
– Jeszcze nie wiem, ale… no cóż, bardzo mi na nim zależy.
Uniósł głowę i nagły, spazmatyczny dreszcz wstrząsnął jego ciałem.
– Mam taką nadzieję – powiedział, przeszywając ją wzrokiem. – Mam nadzieję, że po prostu się z nim nie pieprzysz.
Wydała z siebie cichy okrzyk i mimowolnie cofnęła się w stronę wyjścia.
– Nie powinieneś używać takich…
– Nie mów mi, co powinienem! – Walnął pięścią w biurko z taką siłą, że podskoczyła lampka. – Tego dnia, kiedy cię widziałem, po prostu się z nim pieprzyłaś! Może gdybym był bardziej nachalny, to pieprzyłabyś się i ze mną!
– Przestań! – Uniosła dłoń do ust, zaszokowana takimi słowami w ustach Bena. – Przykro mi, jeśli cię skrzywdziłam. Nie chciałam. Nie chciałam też wiązać się z Quentinem. To się po prostu… stało. I to jest moje życie. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Żegnaj, Ben.
Obróciła się na pięcie, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce, ale kiedy już dotarła do drzwi, zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Ben bezwładnie opadł na biurko, w bolesnym geście kryjąc twarz w dłoniach. Dzieje się z nim coś złego, pomyślała. Jest chory, ma gorączkę. Inaczej nigdy nie powiedziałby tego, co przed chwilą. Poznała go na tyle dobrze, żeby to wiedzieć.
– Ben?
Uniósł głowę. Był zdruzgotany.
– Pra… prawie się w tobie zakochałem, Anno. Myślałem… że czujesz to samo.
– Przykro mi. – Wyciągnęła dłoń, jakby chciała się bronić. – Wcale tego nie planowałam. Po prostu nagle zauważyłam, że brakuje mi Malone’a.
– I to ma mi pomóc?
Dotknął czoła. Zauważyła drżenie jego dłoni. Podeszła do biurka i spojrzała na niego z troską.
– Kiepsko wyglądasz. Jesteś chory. I chyba masz gorączkę.
Spojrzał na nią nieprzytomnie, a ona wyciągnęła dłoń w jego stronę.
– Masz gorączkę – powtórzyła łagodnie. – Powinieneś się położyć i wziąć aspirynę. Mogę zadzwonić po lekarza.
Przez chwilę chciał nawet się zgodzić, ale zaraz potrząsnął głową.
– Nie, nie mogę. Mam… mam pacjenta.
– Ale jesteś chory. Sam potrzebujesz…
Nagle zadzwonił telefon. Ben wahał się przez moment, lecz wreszcie podniósł słuchawkę. Dzwonił któryś z jego pacjentów, pewnie dlatego odwrócił się do niej tyłem.
Spojrzała na biurko, gdyż nagle dotarło do niej, że zmienił się nie tylko wygląd Bena, ale również jego gabinetu. Poprzednio panował tu porządek, a teraz całe biurko było usłane książkami i medycznymi pismami. Zaczęła czytać tytuły. Większość dotyczyła schizofrenii i rozszczepienia osobowości, ale było też coś o jaźni subiektywnej i odzwierciedlonej. Niektóre miały powycierane rogi, inne były zupełnie nowe. Anna rozejrzała się dookoła. Nie tylko na biurku panował bałagan, ale cały gabinet wyglądał tak, jakby Ben pracował tu bez przerwy przez cały dzień. Mówił, że jakiś pacjent potrzebuje jego pomocy. Ciekawe, który? Komu zdecydował się pomóc mimo gorączki?
Anna podeszła bliżej. Na biurku leżał zeszyt. Wyciągnęła szyję, próbując przeczytać rząd niezgrabnych liter. Wyglądało to bardzo dziwnie. Zmarszczyła czoło. Niektóre litery sprawiały wrażenie pijanych, ale zaraz obok prostowały się w równym rządku, jakby ktoś pisał w różnych warunkach albo… w różnym stanie ducha. Na marginesie znajdowały się rysunki. Niektóre ładne, inne zaś straszne. Nikt zdrowy nie mógł tego narysować. Więc o tym pacjencie mówił…
– Po prostu nie możesz się powstrzymać?
Spojrzała na niego zawstydzona. Ben skończył rozmowę i przyłapał ją na czytaniu jego papierów. Natychmiast poczerwieniała.
– Przepraszam. Chciałam tylko zerknąć, przecież jestem pisarką. Interesują mnie takie…
Ben zamknął zeszyt.
– Idź już, Anno.
– Przepraszam – powtórzyła, prostując się. – Może przynajmniej zadzwonię po dok…
– Wynoś się!
– Ben, proszę. Nie chcę się z tobą rozstawać w ten sposób. Może gdybyś odpoczął…
Rysy mu się wyostrzyły, a dziwne światło zabłysło w oczach.
– To co?! Nie byłbym wtedy tak wściekły?! Powiedziałbym ci, że możesz pieprzyć się z tym swoim gliniarzem nawet tu, na moim biurku?! Proszę bardzo, nie przeszkadzajcie sobie… Rzygać mi się chce na twój widok. Przyciskałaś się do niego i ocierałaś się o jego brzuch jak jakaś tania kurwa…
Zaczęła ciężko oddychać i cofać się do wyjścia.
– Dobrze, pójdę. Sam tego chciałeś. Myślałam, że zostaniemy przyjaciółmi…
Znowu zadrżał i zaczął sobie rozcierać ramiona, jakby mu było zimno.
– Nie odchodź, Anno. Przepraszam. Jestem taki zmęczony. Ten pacjent, to… to bardzo ciężki przypadek. Na pewno byś zrozumiała, gdybym mógł ci wszystko wyjaśnić. Muszę go wyleczyć, pracuję nad tym i… Proszę, nie…
– Lepiej zadzwoń po lekarza – powiedziała, sięgając po klamkę. – Ja nie mogę ci pomóc. Żegnaj, Ben.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY
Wtorek, 6 lutego, godz. 9.15
Quentin czekał w pokoju wizyt w głównym więzieniu miejskim. Jego były partner chciał się z nim widzieć. Postanowił spotkać się z Terrym nie ze względu na ich dawną przyjaźń, ale na Annę. Miał nadzieję, że zdoła wyciągnąć z niego to, czego nie zdołali Johnson i inni.
Jaye Arcenaux zostało już mało czasu. Spojrzał na zegarek i znowu zaczął chodzić od ściany do ściany. W pomieszczeniu prawie nie było mebli, tylko przyśrubowane do podłogi stół i dwa krzesła. Drzwi wzmocniono stalowymi framugami. Jedyne źródło świata stanowiła jarzeniówka w stalowym kloszu, przymocowanym na stałe do sufitu. Niewielkie okno zrobiono z zamurowanych drzwi. Było tak wąskie, że nawet znakomity magik Houdini nie zdołałby się przez nie prześliznąć.
Malone zaczął wyłamywać sobie palce. Najchętniej już by zaczął. Świadomie poprosił o wyłączenie go z tej sprawy. Był zbyt zły na Terry’ego, żeby zachować obiektywizm. Co gorsza, ta złość wcale mu nie mijała, tylko stawała się coraz bardziej gwałtowna. Dosłownie wypalała mu wnętrze.
Usłyszał szczęknięcie klucza w zamku i obrócił się w tamtą stronę. W drzwiach stanął strażnik, a Terry wszedł za nim. Jego niegdyś tak śmiały, wręcz zuchwały kumpel wyglądał fatalnie. Był brudny i nieogolony. Ręce i nogi miał skute. Nie spojrzał na niego, tylko po prostu podszedł do jednego z krzeseł i usiadł.
– Jakby coś, to proszę krzyczeć, panie śledczy – rzucił strażnik od drzwi.
Quentin skinął głową i zajął wolne miejsce. Terry powoli podniósł głowę. Spojrzeli sobie w oczy. Przez chwilę milczeli: zdrajca i zdradzony, oskarżony i oskarżyciel. Malone odezwał się pierwszy:
– Kiepsko ci w pomarańczowym. – Chodziło mu o jego więzienny strój. – Fatalnie wyglądasz.
Читать дальше