Rada szkolna zebrała się wczoraj na specjalnym posiedzeniu (zwołanym na wniosek dwóch członków, których nazwisk nie wymienię, ale zasiadali w radzie, kiedy tu uczyłeś, i chyba potrafisz się domyślić, o kogo chodzi) i przegłosowała pięć do dwóch, żeby poprosić Cię o rozwiązanie umowy. Powód: jesteś osobą zbyt kontrowersyjną, by uczyć młodych ludzi. Niemal złożyłem rezygnację, takie czułem obrzydzenie. Gdyby nie Maure-en i dzieciaki, to chyba bym to zrobił. Coś takiego jest gorsze niż usunięcie z listy lektur „Buszującego w zbożu", „Zająca" czy „Ucieczki". Znacznie gorsze. Śmierdzi.
Powiedziałem im to, ale równie dobrze mógłbym do nich przemawiać w esperanto albo suahili. Oni wiedzą tylko, że twoje zdjęcie było w Newsweeku i New York Timesie i że wiadomość z Castle Rock znalazła się w ogólnokrajowym dzienniku telewizyjnym. Zbyt kontrowersyjny! Pięciu staruchów w gorsetach; takich ludzi bardziej interesuje długość włosów niż podręczniki, bardziej przejmują się tym, kto pali marihuanę, niż tym, jak zdobyć nowoczesne wyposażenie do pracowni komputerowej.
Napisałem list protestacyjny do całej Rady i gdybym mocniej nacisnął, moim zdaniem podpisałby go także lrving Finegold. Ale minąłbym się z prawdą, gdybym ci powiedział, że jest najmniejsza nadzieja, by tych pięciu starców zmieniło zdanie.
Uczciwie – radzę ci, weź prawnika, Johnny. Podpisałeś umowę w dobrej wierze i sądzę, że wyciśniesz z nich pensję co do centa niezależnie od tego, czy w ogóle pojawisz się w Cleaves Mills, czy nie. I zadzwoń, gdybyś miał ochotę pogadać.
Przepraszam z całego serca.
Twój przyjaciel
Dave Pelsen
Johnny stał przy skrzynce, trzymając w ręku list Dave'a, i patrzył na niego z niedowierzaniem. Był ostatni dzień 1975 roku, jasny i bardzo zimny. Z nosa Johnny'ego wydobywały się dwie proste smużki pary.
– Cholera – szepnął. – Jasna cholera!
Oszołomiony, nie rozumiejąc do końca, co mu napisał Dave, Johnny pochylił się, by zobaczyć, co jeszcze przyniósł listonosz. Jak zwykle, skrzynka była wypełniona po brzegi. Tylko los sprawił, że list od Dave'a znajdował się na dnie.
Biały, długi kawałek papieru powiadamiał go, że ma się stawić na poczcie po odbiór paczek.
Mój mąż opuścił mnie w 1969 roku, oto para jego skarpetek, powiedz mi, gdzie jest, żebym mogła wyegzekwować od tego sukinsyna pieniądze na dziecko.
Moje dziecko zmarło w zeszłym roku, zakrztusiło się, oto grzechotka, proszę, napisz, czy jest szczęśliwe wśród aniołków. Nie ochrzciłam go, bo jego ojciec się temu sprzeciwił, i teraz pęka mi serce. Nie kończąca się litania…
Jakiż talent dał ci Bóg, Johnny.
Powód: Jesteś zbyt kontrowersyjny, by uczyć młodzież.
W nagłym ataku rozpaczy zaczął wygarniać listy i wypchane koperty ze skrzynki; niektóre upuszczał na śnieg. Zbliżał się kolejny napad migreny, zbierała mu się właśnie wokół jak dwie czarne chmury, które bez wątpienia muszą się w końcu zejść, pogrążając go w bólu. Po policzkach nagle popłynęły mu łzy; na ostrym mrozie natychmiast zamarzały w lśniące ścieżki.
Pochylił się i zaczął zbierać listy, które upuścił; dostrzegł jeden, zaadresowany grubym ołówkiem do JOHNA SMITHA PANA JASNOWIDZA.
Pan jasnowidz to ja. Ręce zaczęły mu drżeć i upuścił wszystko, włączając w to list od Dave'a. List Dave'a spłynął, chwiejąc się jak liść, i opadł na śnieg pismem do góry. Przez łzy Johnny widział nagłówek i motto pod pochodnią:
UCZYĆ SIĘ, NAUCZAĆ, WIEDZIEĆ, SŁUŻYĆ
– Służcie mojej dupie, wy tanie sukinsyny – powiedział
Johnny i klęknął, zbierając listy, zgarniając je dłońmi w mitenkach. W palcach pulsował mu tępy ból, wspomnienie po odmrożeniu, wspomnienie po Franku Doddzie, trupie wjeżdżającym w wieczność na zamkniętej toalecie, z krwią na swych jasnych, typowo amerykańskich włosach. WYZNAJĘ.
Zorientował się, że pod nosem mruczy słowa: „Ludzie, wy mnie mordujecie, mordujecie mnie, dajcie mi spokój, nie widzicie, że mnie mordujecie?"
W duchu rozkazał sobie przestać. Nie powinien się tak zachowywać. Życie będzie się toczyć dalej. Tak czy tak, życie z pewnością będzie się toczyć dalej.
Ruszył do domu, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Być może trafi się jakaś okazja. W każdym razie spełnił proroctwo matki. Jeśli Bóg wyznaczył mu zadanie, to wreszcie je spełnił. Nie ma żadnego znaczenia, że był to lot kamikadze. Spełnił zadanie.
Wyrównał rachunki.
Roześmiany tygrys
Chłopiec czytał powoli, przesuwając palcem po linijkach tekstu; długie, opalone nogi futbolisty wyciągnął w stronę basenu. Był pogodny czerwcowy dzień.
„Oczywiście młody Denny Ju… Juniper… młody Denny Juniper był martwy i przy… przypuszczam, że niewielu ludzi na tym świecie powiedziałoby, że nie za… zaś… za…" – O cholera, nie wiem.
– Niewielu ludzi na tym świecie powiedziałoby, że nie zasłużył na śmierć – podpowiedział mu Johnny Smith. – To tylko taki bardziej skomplikowany sposób stwierdzenia, że ludzie zgodziliby się, iż śmierć Denny'ego to dobra rzecz.
Chuck przyglądał mu się; na jego zazwyczaj miłej twarzy odbiły się znajome emocje: rozbawienie, złość, zawstydzenie i cień gniewnej niecierpliwości. Westchnął i opuścił wzrok na książkę Maxa Branda, którą trzymał w ręku.
„Zasłużył na śmierć. Ale moją wielką tra… traaa…"
– Tragedią – podpowiedział mu Johnny.
„Ale moją wielką t r a g e d i ą było to, że zginął, kiedy miał właśnie odkupić niektóre ze swych złych uczynków jedną wielką oddaną światu przysługą.
Oczywiście natychmiast doprowadziło mnie to do mdło… mdłoś… mdło…"
Chuck zamknął książkę, spojrzał na Johnny'ego i uśmiechnął się pogodnie.
– Skończmy na dziś, Johnny. Co ty na to? – Uśmiech Chucka sprawiał wrażenie najszczerszego w świecie. Widząc ten uśmiech, dziewczyny od dopingu w całym New Hampshire prawdopodobnie od razu padały na łóżka. – Czyż ten basen nie wygląda wspaniale? Założę się, że tak! Widzę, jak pot spływa po tym twoim niedożywionym, chudym, biednym ciałku.
Johnny musiał przyznać – przynajmniej w myśli – że basen rzeczywiście wygląda wspaniale. Pierwsze tygodnie lata 1976, Roku Dwusetlecia, były niezwykle gorące i duszne. Za ich plecami, po drugiej stronie dużego, białego domu, brzęczała kosiarka, którą Ngo Phat, wietnamski ogrodnik, kosił to, co Chuck nazywał frontową czterdziestką. Dźwięk ten sprawiał, że miało się ochotę wypić dwie szklanki lemoniady i zasnąć.
– Tylko bez żadnych ubliżających uwag o moim chudym ciałku – powiedział. – A poza tym, dopiero zaczęliśmy rozdział.
– Jasne. Ale przedtem przeczytaliśmy już dwa. – Błaganie.
Johnny westchnął. Zazwyczaj udawało mu się utrzymać Chucka przy książce, ale nie dziś po południu. Dziś mały walczył nieudolnie z fragmentem, w którym John Sherburne ustawił swych strażników wokół więzienia w Amity, ale zły Czerwony Jastrząb przedarł się przez nich i zabił Denny'ego Junipera.
– No dobrze, skończ tę stronę. Słowo, na którym utknąłeś, to „mdłości". Przecież cię nie ugryzie.
– Dzięki, dobry człowieku. – Chuck rozpromienił się. -I żadnych pytań, dobrze?
– Noo… może kilka.
Читать дальше