Pożegnali się. Johnny odwiesił słuchawkę. Żałował, że zadzwonił do Weizaka. Być może nie chciał, żeby Sam od razu przyznał się do popełnienia błędu. Może w rzeczywistości chciał usłyszeć od niego: „Jasne! Zadzwoniłem do szeryfa! Chciałem, żebyś w końcu ruszył dupę!"
Johnny podszedł do okna i spojrzał w ciemność.
Wciśnięta w rurę jak torba śmieci.
Jezu, jak strasznie bolała go głowa!
Herb wrócił do domu pół godziny później. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na bladą twarz Johnny'ego.
– Migrena?
– Tak.
– Silna?
– Taka sobie.
– Powinniśmy obejrzeć wiadomości – stwierdził Herb. – Dobrze, że przyjechałem na czas. Dziś po południu w Castle Rock pojawiła się kupa ludzi z NBC z kamerami. Była z nimi dziennikarka, która tak ci się podoba. Cassie Mackin.
Aż mrugnął ze zdumienia, widząc, jak Johnny obraca się na pięcie i patrzy na niego. Przez chwilę miał wrażenie, że twarz syna składa się z samych oczu, pełnych nieludzkiego bólu.
– Castle Rock? Kolejne morderstwo?
– Tak. Dziś rano w miejskim parku znaleźli dziewczynkę. Cholera, w życiu nie słyszałem czegoś potworniejszego. Musiała przejść przez park w drodze do biblioteki, bo potrzebowała jakichś książek. Dotarła na miejsce, ale nie wróciła do szkoły… Johnny, wyglądasz strasznie, synku.
– Ile miała lat?
– Zaledwie dziewięć – odparł Herb. – Moim zdaniem, faceta zdolnego do takiej ohydy należałoby powiesić za jaja.
– Dziewięć – powtórzył Johnny i usiadł. – A niech mnie…
– Johnny, czy na pewno dobrze się czujesz? Jesteś biały jak prześcieradło.
– Oczywiście. Włącz telewizor.
Wkrótce na ekranie pojawił się John Chancellor prezentujący wieści o politycznych aspiracjach niektórych polityków (kampania Freda Harrisa nie mogła jakoś wystartować), o ustawach rządowych (w amerykańskich miastach, zdaniem prezydenta Forda, muszą nauczyć się podstaw rachunkowości), wiadomości międzynarodowe (strajk generalny we Francji), informacje giełdowe (Dow Jones rósł) oraz „pogodną" historyjkę o chłopcu z porażeniem mózgowym, który opiekował się krową.
– Może to wycięli – powiedział Herb.
Ale po reklamie Chancellor mówił dalej:
– W zachodnim Maine znajduje się miasteczko pełne ludzi przerażonych i zagniewanych, zwłaszcza dzisiejszego wieczora. Nazywa się Castle Rock; w ciągu ostatnich pięciu lat zdarzyło się tam pięć wstrętnych morderstw – pięć kobiet w wieku od czternastu do siedemdziesięciu jeden lat zostało zgwałconych i uduszonych. Dziś w Castle Rock odkryto szóste morderstwo. Jego ofiarą padła dziewięcioletnia dziewczynka. A oto Catherine Mackin, nasza specjalna wysłanniczka.
Pojawiła się dziennikarka, wyglądająca jak efekt specjalny starannie nałożony na kawałek rzeczywistego świata. Stała przed ratuszem, nieco z boku. Pierwsze płatki śniegu, który tego wieczora zamienił się w zamieć, zasypały kołnierz jej płaszcza i jasne włosy.
– W tym małym, przemysłowym miasteczku Nowej Anglii wyczuwa się dziś wieczorem wyraźnie narastającą histerię -mówiła właśnie. – Mieszkańcy Castle Rock od dłuższego czasu żyli w strachu z powodu osoby, którą lokalna prasa nazywa „Dusicielem z Castle Rock", a czasami „Listopadowym Mordercą". Obecnie niepokój zmienił się w przerażenie czy panikę – nikt tu nie sądzi, by określenie to było przesadzone – po odnalezieniu w miejskim parku, niedaleko estrady, ciała Mary Kate Hendrasen. W tym samym miejscu znaleziono ciało pierwszej ofiary Listopadowego Mordercy.
Na ekranie pokazano długie, panoramiczne ujęcie parku, ponurego, martwego w padającym śniegu. A po nim szkolne zdjęcie Mary Kate Hendrasen uśmiechającej się tak szeroko, że widać było metalowe klamry na jej ząbkach. Miała ładne jasno-blond włosy i jaskrawoniebieską sukienkę. To pewnie jej najlepsza sukienka, pomyślał zrozpaczony Johnny. Do szkolnego zdjęcia matka ubrała ją w wyjściową sukienkę.
Dziennikarka znów coś mówiła – opowiadała o poprzednich morderstwach – ale Johnny już jej nie słuchał. Wyszedł zadzwonić – najpierw do informacji, a później do ratusza w Castle Rock. Wykręcał numer powoli, w głowie słyszał łomot.
Herb wyszedł z dużego pokoju i przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
– Dokąd dzwonisz, synu?
Johnny potrząsnął głową i słuchał sygnału. Ktoś podniósł słuchawkę.
– Biuro szeryfa hrabstwa Castle.
– Poproszę z szeryfem Bannermanem.
– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?
– John Smith z Pownal.
– Proszę chwileczkę zaczekać.
Johnny odwrócił się w stronę telewizora i zobaczył w nim Bannermana owiniętego w gruby kożuch z naszywkami na ramionach. Odpowiadał na pytania niezręcznie, w ogóle sprawiał wrażenie zmęczonego. Był potężnym mężczyzną o wielkiej, okrągłej głowie, pokrytej kręconymi włosami. Nosił okulary bez oprawki.
– Prowadzimy śledztwo w kilku różnych kierunkach – mówił Bannerman.
– Dzień dobry, panie Smith – powiedział Bannerman.
I znów to dziwne uczucie rozdwojenia. Bannerman był w dwóch miejscach naraz. W dwóch c z a s a c h naraz, jeśli ująć to w ten sposób. Johnny poczuł się nagle tak, jakby spadał z wielkiej wysokości. Poczuł się, niech mu Bóg wybaczy, jakby siedział na diabelskim młynie albo w kolejce górskiej; karnawałowa jazda za pół ceny.
– Panie Smith? Czy pan tam jest?
– Tak. – Johnny przełknął ślinę. – Zmieniłem zdanie.
– Co za ulga! Cholernie miło mi to słyszeć.
– Być może nie zdołam panu pomóc.
– Wiem. Ale… trzeba grać, żeby wygrać. – Bannerman odchrząknął. – Wyrzuciliby mnie z tego miasteczka od razu, gdyby wiedzieli, że wzywam na pomoc jasnowidza.
Na twarzy Johnny'ego pojawił się nieśmiały uśmiech.
– I to skompromitowanego jasnowidza.
– Wie pan, gdzie jest „U Jona" w Bridgton?
– Znajdę.
– Możemy się tam spotkać o ósmej?
– Tak. Chyba tak.
– Dziękuję, panie Smith.
– Nie ma za co.
Johnny odłożył słuchawkę. Herb przyglądał mu się uważnie.
Na ekranie pojawiła się lista realizatorów Wiadomości Wieczornych.
– Dzwonił już do ciebie, prawda?
– Tak, po południu. Sam Weizak wspomniał mu, że może jestem w stanie pomóc.
– A jak sądzisz?
– Nie wiem – powiedział Johnny, a jego migrena jakby trochę ustępowała.
Spóźnił się do „Jona" w Bridgton piętnaście minut; restauracja była najwyraźniej jedynym lokalem przy głównej ulicy miasteczka, ciągle jeszcze otwartym. Pługi nie nadążały z uprzątaniem śniegu, w kilku miejscach na drodze potworzyły się zaspy. Na skrzyżowaniu szos 302 i 117 w porywistym wietrze chwiał się mrugający znak ostrzegawczy. Naprzeciw Jona stał policyjny radiowóz ze złotym liściem na drzwiach i napisem „SZERYF CASTLE COUNTY". Johnny zaparkował obok i wszedł do środka.
Bannerman siedział przy stoliku, na którym stał kubek kawy i miska chili. Telewizyjny obraz wprowadzał w błąd – nie był potężnym, lecz wręcz ogromnym mężczyzną. Johnny podszedł, przedstawił się.
Szeryf wstał i potrząsnął jego dłonią. Patrząc na bladą, napiętą twarz przed sobą i na chude ciało Johnny'ego tonące w wielkiej, marynarskiej kurtce sztormowej, pomyślał najpierw: „Ten gość jest chory, może już długo nie pożyje". Całe życie zdawało się skupiać w jego oczach – przenikliwych, szczerych, niebieskich, wpatrzonych w jego oczy z nie tajoną ciekawością. Kiedy spotkały się ich dłonie, Bannerman poczuł coś dziwnego (opisywał to później jako w y s y s a n i e). Przypominało szok po dotknięciu przewodu elektrycznego pod napięciem. I szybko minęło.
Читать дальше