Czuł ten przymus właśnie teraz, piętnaście mil w głębi lądu, na rzadko uczęszczanej drodze numer 17, która nigdy nie była szczególnie zatłoczona, a obecnie odchodziła prawie całkiem w zapomnienie za sprawą ekspresówki numer 375. Właśnie tutaj, gdzie po obu stronach drogi rosły zielone zarośla (trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby budować w takim miejscu), świerszcze śpiewały w wysokiej trawie, której co najmniej od dziesięciu lat nie skubała żadna krowa, a słońce waliło go niczym młotek z gumową nasadką po nieosłoniętej kaskiem głowie.
Wiedział, że sama myśl o przymusie powoduje, że musi mu ulec, ale specjalnie mu to nie pomogło. Właściwie w ogóle.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie w lewo odchodził trakt oznaczony tabliczką DURKIN GROVE VILLAGE (wzniesienie zarosło trawą, strzałka wskazywała drogę do katastrofy), i wrzucił jałowy bieg. Następnie, nie gasząc vespy, która mruczała zadowolona między jego nogami, rozczapierzył dwa pierwsze palce prawej dłoni i wsadził je do gardła. W ciągu ostatnich dwóch lub trzech miesięcy jego odruch wymiotny prawie całkowicie zanikł, i musiał wsunąć dłoń aż do bransoletki szczęścia na przegubie, zanim doczekał się jakiegoś efektu.
Nachylił się i wyrzucił z siebie śniadanie. Nie interesowało go pozbywanie się jedzenia; cierpiał na wiele przypadłości, lecz nie należała do nich bulimia. Nie lubił również samej czynności wymiotowania. Tym, co lubił, były torsje: ten silny, wypierający skurcz tułowia, któremu towarzyszyło rozwarcie ust i gardła. Ciało było totalnie zmobilizowane, gotowe pozbyć się intruza.
Zapachy – zielonych krzaków i dzikiego kapryfolium – stały się nagle intensywniejsze. Światło jaśniejsze. Słońce paliło mocniej niż kiedykolwiek; zniknęła gdzieś gumowa nasadka i czuł, jak skwierczy mu skóra na karku. Niewykluczone, że znajdujące się tam komórki ogłaszały właśnie rokosz i ruszały do obozu czerniaka.
Nie obchodziło go to. Czuł, że żyje. Wsadził ponownie dwa palce do gardła, drapiąc je do krwi, i pozbył się reszty śniadania. Za trzecim razem wypluł wyłącznie długie nitki śliny, zabarwionej lekko krwią z gardła. Dopiero wówczas poczuł się usatysfakcjonowany. Dopiero wówczas mógł ruszyć w stronę Durkin Grove Village, rozbabranego Xanadu Skurwysyna, zagubionego pośród rozbrzmiewających brzęczeniem pszczół dzikich ugorów hrabstwa Charlotte.
Kiedy trzymając się prawej koleiny, niespiesznie jechał zarośniętym traktem, przyszło mu do głowy, że Grunwald nie jest jedyną osobą, która znajduje się ostatnio w bardzo trudnym położeniu.
* * *
Durkin Grove Village było ruiną.
W koleinach nieutwardzonych dróg i dołach wokół nieukończonych (w niektórych wypadkach nawet niezadaszonych) domów stały kałuże. To, co Curtis zobaczył niżej – zbudowane w połowie sklepy, stojące tu i tam nędzne maszyny budowlane, obwisła żółta taśma – było z pewnością świadectwem poważnych kłopotów finansowych, być może nawet bankructwa. Nie wiedział, czy fakt, że Skurwysyn do tego stopnia skoncentrował się na działce Vintona – nie mówiąc już o odejściu żony, chorobie oraz prawniczej batalii związanej z psem Curtisa – był czy też nie przyczyną jego klęski, ale wiedział, że to, co widzi, jest jej obrazem. Wiedział to, zanim jeszcze podszedł do bramy i przeczytał umieszczony tam napis.
TA BUDOWA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA
PRZEZ WYDZIAŁ ARCHITEKTURY I PLANOWANIA
HRABSTWA CHARLOTTE, BIURO PODATKOWE
STANU FLORYDA ORAZ URZĄD SKARBOWY
STANÓW ZJEDNOCZONYCH. DODATKOWE
INFORMACJE POD NUMEREM 941-555-1800
Niżej jakiś wylewny mądrala dopisał sprayem: WYKRĘĆ WEWNĘTRZNY 69 I POPROŚ GENERAŁA PIZDOLIZA!
Tuż za trzema budynkami, które sprawiały wrażenie ukończonych (dwoma sklepami po jednej stronie ulicy i modelowym domem po drugiej) asfalt kończył się i zaczynały się wyboje. Modelowy dom był nieudolną imitacją stylu Cape Cod, na której widok Curtisa przeszedł zimny dreszcz. Nie chcąc jeździć vespą po nieutwardzonej drodze, zatrzymał się przy koparce, która wyglądała, jakby zaparkowano ją tam przed stuleciem – trawa wyrastała z ziemi wypełniającej jej częściowo uniesioną łyżkę – po czym postawił skuter na nóżkach i zgasił silnik.
Cisza wypełniła lukę po głębokim pomruku vespy. A potem zakrakała wrona. Odpowiedziała jej druga. Curtis podniósł wzrok i zobaczył całą trójkę siedzącą na rusztowaniu otaczającym częściowo ukończony ceglany budynek. Niewykluczone, że miał się w nim mieścić bank. Teraz to grobowiec Grunwalda, pomyślał, ale ta myśl wcale nie sprawiła mu satysfakcji. Miał ochotę ponownie pobudzić się do torsji, lecz przy końcu pustej, nieutwardzonej ulicy zobaczył mężczyznę, który stał przy białym samochodzie z namalowaną na drzwiach zieloną palmą. Nad palmą widniał napis GRUNWALD, a niżej PRZEDSIĘBIORSTWO BUDOWLANE. Mężczyzna machał do niego. Grunwald z jakiegoś powodu przyjechał dziś firmowym samochodem, a nie swoim porsche. Curtis nie wykluczał, że facet je sprzedał. Nie można było też wykluczyć, że zarekwirował je urząd skarbowy, który mógł także zająć posiadłość Grunwalda na Turtle Island. Wtedy działka Vintona będzie najmniejszym z jego zmartwień.
Mam nadzieję, że zostawią mu dosyć, żeby zapłacił mi za psa, pomyślał Curtis. Pomachał do Grunwalda, wyjął kluczyki ze stacyjki vespy, aktywował alarm (zrobił to wyłącznie odruchowo; nie sądził, by ktoś ją tutaj ukradł, ale nauczono go dbać o rzeczy), po czym schował kluczyki i komórkę do kieszeni. Następnie ruszył gruntową drogą – główną ulicą, która nigdy nie powstała i chyba nie miała szansy powstać – żeby spotkać się ze swoim sąsiadem i jeśli to możliwe, raz na zawsze zakopać topór wojenny. Po drodze omijał uważnie kałuże, które zostały po wczorajszym deszczu.
– Część, sąsiedzie – przywitał go Grunwald. Ubrany był w spodnie khaki i T-shirt z palmą, która stanowiła logo jego firmy. T-shirt wisiał na nim. Twarz miał bladą z wyjątkiem czerwonych plam gorączki na policzkach i ciemno – prawie czarno – podkrążonych oczu. I chociaż miał wesołą minę, nigdy wcześniej nie wydawał się taki chory. Cokolwiek próbowali mu wyciąć, pomyślał Curtis, nie udało im się. Grunwald trzymał za sobą jedną rękę. Curtis przypuszczał, że wsadził ją do tylnej kieszeni. Trochę później miało się okazać, że nie miał racji.
Nieco dalej przy porytej koleinami, błotnistej drodze stał barak na cegłach. Curtis domyślił się, że to prowizoryczne biuro budowy. Na małej plastikowej przyssawce wisiała wsunięta w ochronną koszulkę kartka. Był na niej dość długi tekst, ale jedyną rzeczą, którą udało mu się odczytać (i która powinna go obchodzić) były dwa słowa na samej górze: WSTĘP WZBRONIONY.
Tak, dla Skurwysyna nastały ciężkie czasy. Ciężkie czasy dla Tony’ego, jak mógłby powiedzieć Evelyn Waugh *.
– Grunwald? – To jedno słowo starczyło za pozdrowienie; biorąc pod uwagę to, co spotkało Betsy, Skurwysyn nie zasługiwał na nic więcej. Curtis zatrzymał się mniej więcej dziesięć stóp od niego, na rozstawionych lekko nogach, żeby nie wpaść do kałuży. Grunwald też rozstawił nogi. Curtisowi przyszło do głowy, że to klasyczna poza: dwaj rewolwerowcy szykujący się do rozprawy na uliczce wymarłego miasta.
– Cześć, sąsiedzie! – powtórzył Grunwald i tym razem autentycznie się roześmiał. Brzmienie jego śmiechu było znajome. Nic dziwnego. Curtis z pewnością słyszał już śmiejącego się Skurwysyna. Nie pamiętał po prostu kiedy, ale z pewnością słyszał.
Читать дальше