Sifkitzowi trudno było uwierzyć, że zasypia w piwnicy, jadąc na stacjonarnym rowerze ze stałą szybkością piętnastu mil na godzinę, ale było to lepsze niż przyznanie, że dostaje lekkiego świra na drodze do Herkimeru. Albo w swojej piwnicy w Soho, jeśli brzmiało to lepiej. Innymi słowy, że ma urojenia.
Przeskakując pewnego wieczoru z kanału na kanał, trafił na program o hipnozie. Facet, z którym rozmawiano, hipnotyzer, który wymyślił sobie pseudonim Joe Saturn, twierdził, że wszyscy codziennie uprawiamy autohipnozę. Stosujemy ją, chcąc wprowadzić się rano w nastrój do pracy; stosujemy ją żeby „wprowadzić się w akcję”, kiedy czytamy powieści albo oglądamy filmy; stosujemy ją, żeby zasnąć w nocy. To ostatnie było ulubionym przykładem Joego Saturna i rozprawiał długo o czynnościach wykonywanych przez „ludzi, którym udaje się łatwo zasnąć”: sprawdzaniu zamków w drzwiach i oknach, wypijaniu szklanki wody, odmawianiu krótkiej modlitwy albo oddawaniu się medytacjom. Porównywał je do chwytów, które hipnotyzer stosuje wobec swoich pacjentów, i do tego, co sam mówił w czasie seansu – licząc na przykład od dziesięciu do zera albo zapewniając pacjenta, że „bardzo chce mu się spać”. Sifkitz chętnie się z nim zgodził i od razu uznał, że pedałuje przez dwie godziny na stacjonarnym rowerze w stanie lekkiej lub umiarkowanej hipnozy.
Ponieważ pod koniec trzeciego tygodnia, wpatrując się w „projekcję” na ścianie, nie spędzał już tych dwóch godzin we wnęce w piwnicy. Pod koniec trzeciego tygodnia rzeczywiście spędzał je na drodze do Herkimeru.
Pedałował z satysfakcją drogą gruntową, wijącą się przez las, wdychając zapach żywicy, słuchając krakania wron lub chrzęstu liści, gdy od czasu do czasu przejeżdżał przez ich sterty. Stacjonarny rower stał się trzybiegowym raleighem, którego miał w wieku dwunastu lat na przedmieściach Manchesteru w stanie New Hampshire. Nie był to jedyny rower, który należał do niego, zanim zrobił w wieku siedemnastu lat prawo jazdy, lecz bezsprzecznie najlepszy. Plastikowy uchwyt na puszkę stał się toporną, ale praktyczną, ręcznie spawaną obręczą z metalu, wystającą nad koszykiem, i zamiast red bulla tkwiła w niej puszka mrożonej herbaty Liptona. Niesłodzonej.
Na drodze do Herkimeru był zawsze późny październik, godzina przed zachodem słońca. Chociaż jechał równo dwie godziny (za każdym razem, kiedy kończył, potwierdzały to zarówno rowerowy licznik, jak i budzik), słońce nigdy nie zmieniało pozycji; zawsze rzucało takie same długie cienie na polną drogę i migotało między drzewami w tym samym miejscu nieba, kiedy raźnie pedałował, czując, jak wiatr zwiewa mu włosy z czoła.
Czasami mijał znaki przybite do drzew w miejscach, gdzie z jego drogą krzyżowały się inne. „Cascade Road” głosił jeden, „Herkimer 120 mil” inny. Znaki były zawsze zgodne z informacjami zawartymi na mapie topograficznej, którą przypiął do ściany. Sifkitz zdecydował już, że dojechawszy do Herkimeru, zapuści się w kanadyjski interior, nie zatrzymując się nawet, żeby kupić pamiątki. Droga tam się kończyła, ale nie stanowiło to problemu; kupił już atlas topograficzny wschodniej Kanady. Miał zamiar narysować w nim swoją trasę cienką niebieską kredką dodając przy tym mnóstwo zygzaków. Zygzaki powiększały liczbę przejechanych mil.
Gdyby zechciał, mógł dojechać do koła podbiegunowego.
Któregoś wieczoru, kiedy dzwonek budzika wyrwał go z transu, podszedł do „projekcji” i przyglądał jej się przez kilka dłuższych chwil z przekrzywioną na bok głową. Ktoś inny zobaczyłby niewiele: z tak małej odległości nie działała sztuczka wymuszonej perspektywy i dla niewprawnego oka leśna scena rozpadała się na pojedyncze plamy koloru – jasnobrązowej nawierzchni drogi; ciemniejszego brązu sterty liści; przetykanej błękitem i srebrem zieleni jodeł; a także jaskrawej żółtawej bieli zachodzącego słońca daleko po lewej stronie, niebezpiecznie blisko drzwi do kotłowni. Ale Sifkitz doskonale widział cały obraz. Był wyryty w jego pamięci i nigdy się nie zmieniał. Pod warunkiem oczywiście, że nie jechał rowerem, choć nawet wówczas był świadom jego zasadniczej niezmienności. I to było dobre. Podstawowa niezmienność stanowiła rodzaj probierza, pozwalała mu pozostawać w przekonaniu, że to wszystko jest tylko rozbudowaną umysłową grą, czymś podłączonym do jego podświadomości, co może w każdej chwili wyłączyć.
Zniósł już wcześniej na dół pudełko farb, żeby dokonać ewentualnych retuszy, i teraz, prawie się nie zastanawiając, umieścił na drodze kilka brązowych plam, dodając trochę czerni, żeby odróżniały się od leżących w stertach liści. Cofnął się o krok, przyjrzał nowym elementom i pokiwał głową. Zmiana była niewielka, lecz na swój sposób doskonała.
Pedałując nazajutrz swoim trzybiegowym raleighem przez las (zostało mu niespełna sześćdziesiąt mil do Herkimeru i tylko osiemdziesiąt do granicy kanadyjskiej), zobaczył za jednym z zakrętów pokaźnej wielkości jelenia, stojącego pośrodku drogi i patrzącego na niego wystraszonymi aksamitnymi oczyma. Zwierzę podniosło białą flagę ogona, zostawiło po sobie parujące odchody i uciekło z powrotem do lasu. Sifkitzowi mignął jeszcze raz jego ogon i jeleń zniknął. Jadąc dalej, ominął odchody szerokim łukiem, nie chcąc, żeby jelenie łajno przykleiło się do opon.
Tego wieczoru wyłączył budzik i podszedł do obrazu, ścierając pot z czoła bandaną, którą wyjął z kieszeni dżinsów. Przyjrzał się krytycznie „projekcji”, opierając dłonie na biodrach, a potem, szybkimi, zdecydowanymi pociągnięciami pędzla – robił w końcu tego rodzaju rzeczy prawie od dwudziestu lat – zamalował odchody, umieszczając na ich miejscu kilka zardzewiałych puszek po piwie, które zostawił niewątpliwie jakiś polujący na bażanty i dzikie indyki myśliwy z północnej części stanu.
– Przegapiłeś je, Berkowitz – powiedział tego wieczoru, siedząc i popijając piwo zamiast soku V-8. – Jutro sam je uprzątnę, ale żeby mi się to nie powtórzyło.
Tyle że kiedy zszedł nazajutrz na dół, nie musiał zamalowywać puszek na obrazie; już ich nie było. Przez moment poczuł prawdziwy skurcz strachu, jakby ktoś uderzył go w brzuch tępym narzędziem – co on wyprawiał, czyżby zszedł tutaj we śnie w środku nocy ze swoją wierną puszką terpentyny i pędzlem? – a potem przestał o tym w ogóle myśleć. Wsiadł na stacjonarny rower i wkrótce jechał swoim starym raleighem, wdychając czysty zapach lasu i czując, jak wiatr zwiewa mu włosy z czoła. A jednak czy to właśnie nie tego dnia sytuacja zaczęła się zmieniać? Czy to nie wówczas poczuł, że nie jest sam na drodze do Herkimeru? Jedno nie ulegało wątpliwości: dzień po zniknięciu puszek po piwie przyśnił mu się naprawdę okropny sen, po którym namalował garaż Carlosa.
IV. Mężczyzna ze strzelbą
Był to najbardziej sugestywny sen, jaki miał od czternastego roku życia, kiedy to trzy albo cztery erotyczne wizje, w trakcie których spuścił się w łóżku, uczyniły go w sensie fizycznym mężczyzną. I był najokropniejszy ze wszystkich, bez dwóch zdań, nic nie mogło się z nim nawet w przybliżeniu równać. Jego okropność wynikała z poczucia zbliżającej się katastrofy, które przenikało go niczym czerwona nitka. Przenikało go, mimo że sen był w dziwny sposób płytki: Sifkitz wiedział, że śni, lecz nie mógł się obudzić. Zupełnie jakby owinięto go jakąś straszną gazą. Wiedział, że gdzieś blisko jest jego łóżko i że w nim leży – gorączkowo się szamocząc – ale nie mógł przebić się do Richarda Sifkitza, który leżał tam rozdygotany i spocony w swoich szortach Big Dog.
Читать дальше