Przed Frascati Marta powiedziała: — Nie chce mi się jeszcze wracać do domu. Chodźmy na spacer.
— Czyżby jakieś zmiany decyzji w sprawie małżeństwa? — powiedział z pobłażliwą żartobliwością Halski.
— Drażnisz mnie — powiedziała Marta.
— Logika typowo kobieca — westchnął Halski. — Skoro cię drażnię, powinnaś szukać ucieczki.
— Tak — przyznała Marta — ale cię przecież kocham.
Widać było wyraźnie, że nie dostrzega żadnych sprzeczności w swych kolejnych deklaracjach.
— I dlatego nie chcesz wyjść za mnie za mąż — uśmiechnął się I wyrozumiale Halski — rozumiem. Wszystko staje się proste i jasne.
— Nie. — zaczęła Marta, lecz przerwała.
Przecięli Wiejską i przeszli ulicą Matejki do Alei. — Chodźmy do Doliny Szwajcarskiej — rzekła Marta.
— Doskonale — zgodził się Halski — chodźmy do Doliny. Łagodna niecka Doliny Szwajcarskiej o stokach pokrytych murawą leżała wśród pałacyków ambasad, balustrad, tarasów i szerokich, kamiennych schodów. W dole były alejki, ławki i cichy basen, sadzawki, do której pulchne, rzeźbione w ciężkim kamieniu, nagutkie dzieci o ramionkach grubości kończyn tragarza fortepianów, siedząc okrakiem na zmaltretowanych rybach i krokodylach, wyciskały miękkie fontanny wody z ich rzeźbionych pysków.
Marta i Halski usiedli na wiodących w dół stopniach, którymi obudowany był stawek.
— Marto — rzekł cicho Halski — tu jest tak ślicznie, że muszę ci powiedzieć: kocham cię. Gdybym tego nie powiedział, zabrakłoby czegoś w krajobrazie.
— Wierzę ci — rzekła Marta, patrząc podejrzliwie na Halskiego. Po czym roześmiała się nagle.
— Ty stary łotrze — siniała się Marta — dość tej wojny.
— Marto — rzekł poważnie Halski — po wojnie, zawierając pokój, wyjaśnia się mnóstwo ukrytych dotąd spraw. Powiedz zatem, dlaczego jesteś zła i rozdrażniona?
— Wcale nie jestem. — broniła się słabo Marta.
— Właśnie że jesteś.
— Skąd wiesz?
— Miłość niesie ze sobą niewygodę wrażliwości. Skoro już cię kocham, wiem mniej więcej, co się w tobie dzieje.
— Szkoda — westchnęła Marta — trudno.
— Każdy, przechodzień dostrzeże z łatwością, że roznosi cię złość. Nie tylko kochający mężczyzna, mała jędzo!
— To dlatego — zaczęła Marta — za te pozdrowienia.
— Jakie pozdrowienia? — nalegał Halski — mów wyraźnie.
— Te pozdrowienia, które przesyłałeś mi przez Olimpie Szuwar.
— Nie przesyłałem ci żadnych pozdrowień — rzekł stanowczo Halski — to tyś mi przesyłała zimne, obojętne pozdrowienia do szpitala — dodał oskarżycielsko. — Skręcałem się na szpitalnym łóżku z wściekłości słysząc o twych pozdrowieniach.
— Ja? — zdziwiła się niepomiernie Marta — ja rewanżowałam się tylko. Przecież nie wypadało nie mruknąć chociażby najchłodniejszych ukłonów, gdy otrzymuje się pozdrowienia od chorego człowieka. Poprawne; grzeczne pozdrowienia. Czym sobie na to zasłużyłam? — głos Marty drgnął głęboką, gorzką urazą.
Halski ujął Martę za ramiona i obrócił ją delikatnie ku sobie. Miał w tej chwili jej czoło przy swoich ustach.
— Głupiutki historyku sztuki — szepnął — nie znasz się nic a nic na sztuczkach. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że są to intrygi Olimpii Szuwar, która powtarzała je wielokrotnie, gdyż obawiała się ciebie?
— Przyszło. — szepnęła Marta — ale jakoś nie, mogłam w to uwierzyć. — Uniosła szare oczy ku spojrzeniu Halskiego. — Co za galimatias w twych oczach — rzekł Halski z czułością — nic a nic nie mogę się zorientować, o czym teraz myślisz.
— To dobrze — Marta uśmiechnęła się swym zniewalającym uśmiechem. — Myślę teraz — dodała po chwili — o tym, że ostatnio tak strasznie długo trzeba czekać na termin ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego, okropnie niemrawo tam pracują.
— Skąd wiesz?
— Chodziłam się dowiadywać — powiedziała Marta — tyle trzeba papierów, tyle trudności. Nie masz pojęcia, jaka biurokracja.
— Mnie się wydawało, że to bardzo łatwo.
— Mnie też. A może i łatwo, ale ja chciałabym, żeby było jeszcze łatwiej. I szybciej. A tymczasem. — w głosie Marty znalazło się naraz mnóstwo pocieszenia. — myślę, że można już zacząć chodzić na plażę. Mam taki śliczny kostium.
Halski puścił jej ramiona, pochylił się, zasępił i zapalił papierosa. — Wolałbym — rzekł sucho, wrzucając zapaloną jeszcze zapałkę do wody — żebyś sprzedała ten kostium.
— No wiesz? — obruszyła się Marta — taki śliczny kostium.
— Marto — rzekł Halski z podejrzanym spokojem w głosie — ze mną nie pójdziesz w tym kostiumie na plażę. Zapominasz, w jakich okolicznościach zdobyłaś ten kostium. Poszłaś do obcego, świeżo poznanego mężczyzny do domu na wódkę, narażając się na to, co zresztą nastąpiło.
— Nic nie nastąpiło! — zawołała Marta — wiesz o tym równie dobrze, jak ja. I nie do obcego mężczyzny do domu, tylko poszłam i imieniny, na które zostałam zaproszona. I w ogóle, nie wiedziałam, że potrafisz być tak pryncypialny. Zawsze myślałam, że jesteś mądrym, zgodnym, wyrozumiałym sceptykiem.
— Dość tych głupstw! — rzekł Halski.
Przez chwilę panowała cisza. Po czym Marta powiedziała wolno: — Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że poszłam tam, gdyż czułam do ciebie wielki żal za pozdrowienia, przesyłane mi za pośrednictwem kobiety, o którą byłam zazdrosna?
— Przyszło — rzekł niepewnie Halski, ale była to nieprawda, gdyż nigdy o czymś takim nie pomyślał i teraz też nie czuł się bynajmniej w zupełności przekonany. — Ale to nie to samo — rzekł po chwili.
— Masz rację, to nie to samo — powiedziała pokornie Marta wiedząc, że słowami tymi wygrywa ostatecznie partię. — Ja postąpiłam źle.
I znów przez chwilę trwała cisza. Z góry, z oddali dolatywał głuchy, dudniący poszum miasta.
— Hałas Warszawy — rzekła Marta — jaki niezrozumiały.
— Dla mnie Hałas Warszawy jest inny — rzekł cicho Halski. — Wczesne, poranne syreny znad Wisły, z rzecznych statków, z odległych fabryk, dworców i torów kolejowych.
Zwrócił się ku Marcie, ujął jej głowę w dłonie i pochylił swą twarz nad jej twarzą.
— Gdzie my jesteśmy? — szepnęła Marta, jeszcze przy ustach Halskiego.
Unieśli powieki, nie odrywając od siebie ust i policzków. Wysoko nad nimi, od strony zawalonej świeżymi budowami ulicy Szopena, rysowała się murarska winda: jej prosty, kanciasty szalunek z desek wyrzynał się czarno na delikatnym seledynie nieba.
— Jesteśmy w Warszawie. — rzekł cicho, lecz wyraźnie Halski.
Warszawa, maj — grudzień 1954