– Może, Śmiertko, może, i to dużo. Jeden człowiek szepnął słówko Słoninie, a Słonina mnie. Ten biurowy pisarzyna znalazł gdzieś zakopany dawno temu skarb, złoto, srebro – majątek. Już trzeci dzień pije i zakąsza rydzami i siomgą. Swojej babie kupił chustkę, dzieciakom buty. Siniuchin, który nigdy nie miał grosza przy duszy! Paserowi Chasimce sprzedał całą garść starych srebrnych monet i po pijanemu przechwalał się w „Katordze”, że wkrótce się wyniesie z Chitrowki i będzie, jak dawniej, mieszkał we własnym mieszkaniu i jadał frykasy na białym obrusie. Pogadam sobie z nim dzisiaj w nocy. Niech się podzieli swoim bogactwem.
Nagle w pokoju zapadła cisza. Sieńka wyczuł w niej coś niedobrego. Jeszcze bardziej nastawił ucha. Książę nagle jak nie ryknie:
– A to co takiego?! Buty?! Kto leżał na kanapie?!
Rozległ się jakiś rumor – upadło krzesło, a może jeszcze coś.
– Dziwka! Szmata! Z kim? Mów, bo zabiję! Schował się? Gdzie?
Dłużej Sieńka nie zamierzał czekać. Zamknął zasuwkę, wskoczył na muszlę, chwycił za łańcuszek, podciągnął się, pchnął okienko i nie zwracając uwagi na hałas spuszczonej wody, dał nura głową na zewnątrz.
Z tyłu, za nim, rozległ się trzask, drzwi się otworzyły na oścież i Sieńka usłyszał ryk: „Stój! Rozszarpię cię na kawałki!”
Aha, akurat.
Śmignął tak, że omal nie skręcił karku, ale Bóg strzegł. Sieńka wywinął kozła, zerwał się na nogi i puścił pędem po wysypanej tłuczniem ścieżce do podsieni na tyłach.
Daleko jednak nie odbiegł. Stanął, bo raptem przyszła mu do głowy straszna myśl: przecież Książę zaraz ją zabije. I to za nic.
Nogi same poniosły go z powrotem. Postał chwilę pod oknami, nasłuchując, ale w domu było cicho. Czyżby już?…
Podtoczył pod okienko wygódki starą pustą beczkę po winie, postawił ją na sztorc i wlazł z powrotem do swojej kryjówki.
Po co to robi, sam nie wiedział i nie chciał się nawet nad tym zastanawiać. W głowie tłukła mu się tylko jedna myśl: Śmierci nie wolno zabijać. Jak to możliwe – zabić śmierć? I jeszcze, że dosyć się już nabiegał w nocy. W końcu człowiek nie zając, on, Sieńka, nie będzie zmykał ze strachu bez butów, na bosaka, po tłuczonej cegle.
Już w komórce zorientował się, że Książę jeszcze nie zabił Śmierci i chyba jednak nie zamierza tego uczynić.
Od razu spuścił z tonu. Zwłaszcza kiedy usłyszał przez wyrwane z górnego zawiasu drzwi:
– Zaklinam cię na Boga, powiedz. Nic ci nie zrobię, tylko powiedz, kto to.
Odpowiedzią było milczenie.
Sieńka ostrożnie zerknął w szczelinę drzwi. O mamusiu kochana, Książę trzyma w ręku finkę i celuje prosto w pierś Śmierci. Może ją jednak zabije?
Tamten się odezwał:
– Nie igraj ze mną, bo nie odpowiadam za siebie. Dla mnie zabić człowieka to tyle, co pacnąć muchę.
Śmierć na to wesoło:
– Człowieka, a ja jestem Śmierć. Dźgnij, spróbuj. No, co się gapisz? Albo zabijaj, albo idź do diabła.
Książę cisnął nożem w lustro i wybiegł, tylko drzwi za nim trzasnęły.
Sieńka wyciągnął szyję i zobaczył, że Śmierć się odwróciła i spogląda w spękane lustro, a jej twarz w lustrzanej tafli wygląda jak pokryta pajęczyną. Jakoś dziwnie na siebie patrzy, jakby czegoś nie mogła zrozumieć. Jednak Sieńkę, który wyślizgnął się zza drzwi, dostrzegła. I zapytała go:
– Wróciłeś? Odważny jesteś. A mówiłeś, żeś żółtodziób. Nie, nie sokół i nie wróbel żółtodziób, już prędzej jerzyk.
I uśmiechnęła się. Wszystko po niej spłynęło niczym woda po gęsi. Sieńka usiadł na kanapie i jął wciągać buty, od których zaczęła się cała awantura. Oddychał ciężko. Bądź co bądź, nieźle najadł się strachu.
Śmierć podała mu koszulę.
– Widzisz, zrobiłam na niej swój znak. Teraz będziesz mój.
Zobaczył, że nie tylko zaszyła rozdarcie, ale jeszcze wyhaftowała kwiatek, jakiś niezwykły, z oczkiem podobnym do jej oka i płatkami przypominającymi żmijki o rozdwojonych językach.
Zrozumiał, że Śmierć żartuje. Włożył koszulę i powiedział:
– Wielkie dzięki.
Jej twarz była całkiem blisko i pachniała jakoś szczególnie, jednocześnie jakby gorzko i słodko. Sieńka przełknął ślinę, zamrugał oczami i zapomniał o całym świecie, nawet o Księciu. Nie miała ochoty na czułości z Księciem. A więc go nie kocha?
Sieńka zrobił mały kroczek, żeby stanąć jeszcze bliżej Śmierci, i jakaś siła sprawiła, że pochylił się naprzód niczym źdźbło trawy pod tchnieniem wiatru na łące. Ale dotknąć czy objąć Śmierci nie miał odwagi.
Zaśmiała się i pieszczotliwie zmierzwiła mu włosy.
– Nie leć, ćmo, do ognia – powiedziała – bo opalisz sobie skrzydełka. Lepiej wiesz co zrób? Słyszałeś, co Książę mówił o skarbie. Znasz tego pisarzynę Siniuchina? Mieszka w suterenie pod noclegownią Jeroszenki. Taki wynędzniały, z nosem jak śliwka. Byłam raz u niego, kiedy jego syn zachorował na szkarlatynę, przyprowadziłam lekarza. Idź i uprzedź go, żeby razem z rodziną jak najprędzej wyniósł się z Chitrowki. Powiedz, że w nocy zamierza go odwiedzić Książę.
Jerzyk jeszcze może być, to nie obraza, ale już na ćmę Sieńka się skrzywił. Śmierć domyśliła się, o co chodzi, i roześmiała się jeszcze głośniej.
– Aleś się nadął! No dobrze, pocałuję cię, jeden raz. Tylko bez żadnych głupstw, pamiętaj.
Nie uwierzył – myślał, że Śmierć natrząsa się z biednego sieroty. Ale przestał się boczyć i wysunął ściągnięte w ryjek wargi. A może naprawdę pocałuje?
Nie oszukała go, musnęła jego usta i zaraz znów zaczęła nalegać:
– Biegnij do Siniuchina. Sam widzisz, jaki z Księcia narwaniec.
Sieńka wyszedł. Ostrożnie, małym palcem wciąż dotykał warg – paliły go jak ogniem. Sama Śmierć je całowała!
Jak Sieńka uciekał, chował się, a potem dostał czkawki
To, że Sieńka nie dotarł do Siniuchina, nie było jego winą. Istniały po temu konkretne przyczyny.
Pod słowem honoru prosto z domu Śmierci wyruszył na zaułek Podkołokolny, do noclegowni Jeroszenki. Na górze są tam numerowane kwatery, gdzie w nocy gnieździ się do tysiąca osób, a na dole, w podziemiach, także mieszkają ludzie: łaciarze, którzy przerabiają kradzione ubrania, najgorsza nędza, i pisarze, czyli tacy, co to wprawdzie mocno popijają, ale zachowują pewien umiar – tak żeby móc utrzymać pióro w ręce i prosto stawiać litery na papierze. Z tego żyją – piszą analfabetom listy, a ci, co potrafią, to i podania. Opłata zależy od długości pisma: za stronę płaci się pięć kopiejek, za dwie dziewięć i pół, za trzy – trzynaście.
Droga z bulwaru Jauzańskiego do noclegowni Jeroszenki była pechowa, i dlatego Sieńka nie dotarł tam, dokąd szedł.
Kiedy skręcił za róg Podkołokolnego (skąd widział już wejście do noclegowni), zobaczył coś takiego, że dosłownie wrósł w ziemię.
Koło Michejki Puchacza, trzymając go za ramię, stał mały Chinol w kraciastym garniturze i meloniku, ten sam, któremu Sieńka tydzień wcześniej zwędził sznurek nefrytowych paciorków. Jak człowiek raz takiego zobaczy, już go nie zapomni. Chińczyk miał pucołowate policzki koloru przejrzałej rzepy, wąskie, skośne oczka i nos, choć płaski, z garbkiem.
Puchacz był zupełnie spokojny, szczerzył zęby w uśmiechu. Czego miał się bać? Za plecami Chińczyka (czego ten dureń nawet się nie domyślał) stało dwóch chłopaków z Chitrowki. Kiedy Michejka zauważył Skorika, mrugnął do niego porozumiewawczo: poczekaj, zaraz zobaczysz, jaka będzie radocha.
Читать дальше