Gdy dziennikarze dowiedzieli się o sukcesie natarcia na południowej flance i jeden przez drugiego rzucili do telegrafu, Anwar puścił się w pogoń za Zurowem i Kazantzakisem. Na swoim sławnym Jataganie bez trudu ich dopędził i kiedy znalazł się w bezludnym miejscu, zastrzelił obu. Oczywiście w chwili napaści cwałował między Zurowem i Kazantzakisem, przy czym rotmistrza miał po prawej, a żandarma – po lewej stronie. Anwar strzela huzarowi w lewą skroń – z bliska, a w następnej chwili pakuje kulę w łeb podpułkownikowi, który obrócił się na odgłos strzału. Wszystko to trwało najwyżej sekundę. Dookoła pełno wojska, ale jeźdźcy jadą parowem, nie widać ich, a wystrzały podczas kanonady nie mogły przecież zwrócić niczyjej uwagi. Morderca zostawił na miejscu trupa Zurowa, ale wbił mu w łopatkę kindżał żandarma. To znaczy: najpierw zastrzelił, a później, już nieżywego, przebił nożem, nie zaś na odwrót, jak z początku przypuszczaliśmy. Cel jasny: rzucić podejrzenie na Kazantzakisa. Dlatego też Anwar zawiózł ciało podpułkownika w pobliskie zarośla i zainscenizował samobójstwo.
– No, a co z listem? – przypomniała sobie Waria. – Od tego, jak mu tam, Pocieszki?
– Wspaniałe posunięcie – przyznał Fandorin. – Wywiad turecki oczywiście jeszcze za tyfliskich czasów dowiedział się o nienaturalnych skłonnościach Kazantzakisa. Sądzę, że Anwar-efendi miał podpułkownika na oku, bo nie wykluczał, że w przyszłości ucieknie się do szantażu. Ale wydarzenia potoczyły się inaczej, a pożyteczna informacja została użyta po to, żeby zbić nas z tropu. Anwar po prostu wziął czystą kartkę i naprędce sporządził karykaturalny memoriał homoseksualisty. Tutaj przesadził, bo list od razu wydał mi się podejrzany. Po pierwsze, trudno uwierzyć, żeby gruziński książę aż tak źle pisał po rosyjsku – przecież jakieś gimnazjum musiał chyba skończyć. A po drugie, może pamiętają państwo, jak spytałem Ławrientija Arkadjewicza o kopertę i okazało się, że kartka leżała w kieszeni zmarłego bez żadnej koperty. Niepojęte, jak list mógł przechować się w takim stanie. Przecież Kazantzakis musiał by go nosić przy sobie przez cały rok!
– Wszystko bardzo pięknie – nie wytrzymał Mizinow – ale wykłada mi pan swoje racje już po raz drugi w ciągu ostatniej doby, a ja znowu pytam: dlaczego pan trzymał to w tajemnicy? Dlaczego wcześniej nie podzielił się pan wątpliwościami?
– Kiedy się odrzuca jedną wersję, trzeba przedstawić drugą, a tego w żaden sposób nie umiałem zrobić – odrzekł Erast Pietrowicz. – Nazbyt już różnych sposobów imał się przeciwnik. Wstyd się przyznać, ale przez jakiś czas za głównego podejrzanego miałem pana Pieriepiołkina.
– Jeriemieja? – zdumiał się Sobolew i tylko rozłożył ręce. – No nie, panowie, to już paranoja.
Pieriepiołkin zaś kilka razy mrugnął i nerwowo rozluźnił ciasny kołnierzyk.
– Wiem, że to głupie – zgodził się Fandorin. – Ale pan pułkownik nieustannie plątał się nam pod nogami. Samo jego pojawienie się wyglądało dosyć podejrzanie: niewola i cudowne wybawienie, nieudany strzał z bliska. Baszybuzucy w takich wypadkach zwykle nie pudłują. Potem historia z szyfrem – depeszę z rozkazem uderzenia na Nikopol przekazał generałowi Krüdenerowi właśnie Pieriepiołkin. A kto podjudził ufnego dziennikarza d’Evraita, żeby przedostał się do zajętej przez Turków Plewny? A zagadkowa litera „J”? Czyż nie mógł to być Jeriemiej Jonowicz, albo, jak wszyscy powtarzali za Zurowem – „Jerome”. To z jednej strony. A z drugiej, przyznacie państwo, Anwar-efendi zamaskował się po prostu idealnie. Mogłem budować logiczne konstrukcje, jakie chciałem, dość było jednak spojrzeć na Charles’a d’Evrait, żeby wszystko się rozsypało. No bo proszę popatrzeć na tego człowieka. – Fandorin wskazał na dziennikarza. Wszyscy zwrócili oczy w stronę d’Evraita, a ten z przesadną skromnością się ukłonił. – Czy ktoś uwierzy, że ten czarujący, dowcipny, europejski do szpiku kości mężczyzna i przebiegły, okrutny szef tureckiej tajnej policji to jedna i ta sama osoba?
– Nikt, za nic w świecie! – oświadczył Sobolew. – Ja nawet teraz nie wierzę!
Erast Pietrowicz przytaknął z zadowoleniem.
– Teraz historia z McLaughlinem i nieudanym manewrem Osmana. Tutaj wszystko było proste, żadnego ryzyka. Podrzucić ufnemu Seamusowi „sensacyjną” wieść było całkiem łatwo. Informator, którego przed nami tak ukrywał i z którego był taki dumny, z całą pewnością pracował dla pana, efendi.
Waria wzdrygnęła się, zaszokowana, że ktoś może zwracać się w ten sposób do Charles’a. Nie, coś tu jest nie w porządku! Jakiż z niego „efendi”!
– Sprytnie zagrał pan na prostoduszności McLaughlina, a także na jego próżności. Biedaczysko tak zazdrościł błyskotliwemu Charles’owi d’Evrait, tak marzył, żeby go pokonać! Do tej pory udawało mu się to tylko w szachach, nie zawsze zresztą, a tutaj takie fantastyczne szczęście! Exclusive information from most reliable sources! I to jaka information! Za podobną wieść każdy reporter duszę by diabłu zaprzedał. Gdyby po drodze McLaughlin nie spotkał Warwary Andriejówny i nie wypaplał jej… Osman rozniósłby korpus grenadierów, przerwał blokadę i odszedł ku Szypce. Wówczas w kampanii powstałaby sytuacja patowa.
– Ale jeśli McLaughlin nie jest szpiegiem, to gdzie się podział? – spytała Waria.
– Pamięta pani opowieść Ganieckiego, jak baszybuzucy napadli na jego sztab i zacny generał ledwie uszedł z życiem? Myślę, że dywersantom potrzebny był nie Ganiecki, tylko McLaughlin. Trzeba go było koniecznie usunąć, no i zniknął. Bez śladu. Najpewniej oszukany i oszkalowany Irlandczyk leży teraz gdzieś na dnie rzeki Wid z kamieniem u szyi. Możliwe też, że baszybuzucy, zgodnie ze swym sympatycznym obyczajem, posiekali go na kawałki.
Waria wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie, jak krągłolicy korespondent wcinał pierożki z konfiturą w czasie ich ostatniego spotkania. Miał wtedy przed sobą parę godzin życia…
– Nie żal panu było biednego McLaughlina? – zapytał Fandorin, ale d’Evrait (czy też rzeczywiście Anwar-efendi?) wytwornym gestem zachęcił go, by kontynuował opowieść, po czym znowu schował rękę za plecami.
Waria przypomniała sobie, że według reguł psychologii ręce schowane za plecami oznaczają skrytość i niechęć do mówienia prawdy. Czy to możliwe? Podeszła bliżej do dziennikarza, przenikliwie wpatrując się w jego twarz i starając się odnaleźć w znajomych rysach coś obcego, strasznego. Twarz była taka jak zawsze, może trochę bledsza. D’Evrait nie patrzył na Warię.
– Osmanowi nie udało się przebić, ale panu znowu się upiekło. Bardzo się spieszyłem, jadąc tu z Paryża, na teren działań wojennych. Już dobrze wiedziałem, że pan – to pan, i doskonale wiedziałem, jaki jest pan niebezpieczny.
– Mógł pan wysłać depeszę – burknął Mizinow.
– Jaką, ekscelencjo? „Dziennikarz d’Evrait to Anwar-efendi”? Stwierdziłby pan, że Fandorin oszalał. Niech pan sobie przypomni, jak długo musiałem przedstawiać panu dowody. Za nic nie chciał się pan rozstać z wersją, że to knowania Anglików. A generał Sobolew, jak pan widzi, nawet po moich obszernych wyjaśnieniach jeszcze nie jest przekonany.
Sobolew uparcie pokręcił głową.
– Wysłuchamy pana, Fandorin, a potem damy się wypowiedzieć Charles’owi. Rozprawa nie może się składać z samej mowy oskarżycielskiej.
– Merci, Michel. - D’Evrait uśmiechnął się przelotnie. – Comme dit l’autre, a friend in need is a friend indeed *[* Jak to mówią, przyjaciół poznaje się w biedzie (fr. i ang.).]. Jedno pytanie do monsieur le procureur . Z jakiego powodu w ogóle nabhał pan podejrzeń w stosunku do mnie? Au commencement? *[* Na początku (fr.).] Phoszę zaspokoić moją ciekawość.
Читать дальше