Na paradę w obecności najjaśniejszego pana Waria włożyła wszystko, co miała najlepszego, dlatego nie musiała rumienić się za swój ubiór (a należy jeszcze uwzględnić warunki bojowe) – to pierwsze, co przyszło jej do głowy. Bladoliliowy kapelusz ze wstęgą z mory i woalką, fioletowa podróżna suknia z haftem na gorsecie i skromnym trenem, czarne botki z guzikami z masy perłowej. Skromnie, bez afektacji, ale przyzwoicie – dzięki bukareszteńskim sklepom. – Zostaniemy odznaczeni? – spytała Erasta Pietrowicza.
On też był odświętnie ubrany: spodnie z kantem, wyczyszczone buty świeciły się jak lustro, przy wyprasowanym surduciku wisiał jakiś order. Nie można powiedzieć, pan radca tytularny wyglądał zupełnie nieźle, tyle że strasznie młodo.
– Wątpię.
– Dlaczego? – zdziwiła się Waria.
– Za wielki honor – odrzekł z zadumą Fandorin. – Jeszcze nie wszystkich generałów odznaczono, a my mamy numer szesnasty.
– Ale przecież gdyby nie my… To znaczy chciałam powiedzieć, że gdyby nie pan, Osman-pasza na pewno wydostałby się z okrążenia! Wyobraża pan sobie, co by wtedy było?
– W-wyobrażam. Ale po zwycięstwie zazwyczaj nie myśli się o takich rzeczach. Nie, tutaj pachnie polityką, proszę wierzyć mojemu doświadczeniu.
W „polowym pałacu” było w sumie sześć pokojów, dlatego funkcję poczekalni pełnił ganek, gdzie już dreptało w miejscu z dziesięciu generałów i starszych oficerów, oczekujących wezwania przed cesarski majestat. Wszyscy wygląd mieli niezbyt mądry, ale radosny: w końcu pachniało orderami i awansami. Na Warię oczekujący patrzyli ze zrozumiałą ciekawością. Ta wzgardliwie spojrzała ponad ich głowami na zimowe słońce. Niech sobie łamią głowy, kim jest ta młodziutka panna w woalce i po co zjawiła się na audiencji.
Oczekiwanie się przeciągało, ale wcale nie było nudno.
– Któż to tam tak długo, generale? – zwróciła się Waria do wysokiego staruszka, mocno kosmatego na obu policzkach.
– Sobolew – odrzekł generał, robiąc znaczącą minę. – Już pół godziny, jak wszedł. – Wyprostował się, dotknął wiszącego na piersi nowiutkiego orderu z czarno-pomarańczową wstęgą. – Wybaczy pani, nie przedstawiłem się. Iwan Stiepanowicz Ganiecki, dowódca korpusu grenadierów. – Po czym zamilkł wyczekująco.
– Warwara Andriejówna Suworow. – Waria skinęła głową. – Miło mi poznać…
Ale Fandorin, z niezwykłą dlań w normalnych warunkach bezceremonialnością, nie pozwolił jej skończyć:
– Proszę powiedzieć, generale, czy p-przed samym szturmem był u pana korespondent gazety „Daily Post”, McLaughlin?
Ganiecki z niezadowoleniem spojrzał na ubranego po cywilnemu młokosa, ale widocznie uznał, że do cara nie wzywają byle kogo, bo odpowiedział uprzejmie:
– A jakże, był. Przez niego to wszystko.
– Co mianowicie? – z tępawym wyrazem twarzy spytał Erast Pietrowicz.
– No, jakże, czyżby pan nie słyszał? – Generał widocznie już nie pierwszy raz musiał się tłumaczyć. – McLaughlina znam jeszcze z petersburskich czasów. Poważny człowiek i przyjaciel Rosji, chociaż poddany królowej Wiktorii. Kiedy powiedział, że lada chwila zjawi się u mnie sam Osman, żeby się poddać, wysłałem gońców na pierwszą linię, by broń Boże nie zaczęli strzelać. A sam, stary gamoń, dalej przebierać się w paradny mundur. – Generał uśmiechnął się zakłopotany, a Waria uznała, że jest strasznie sympatyczny. – No i Turcy zajęli posterunki bez jednego wystrzału. Dobrze choć, że moi grenadierzy, zuchy, nie zawiedli, trzymali się, póki Michaił Dmitrijewicz nie uderzył na tyły Osmana.
– Gdzie się podział McLaughlin? – spytał radca tytularny, zimnymi błękitnymi oczami patrząc prosto na Ganieckiego.
– Nie widziałem. – Generał wzruszył ramionami. – Nie w głowie mi go było szukać. Zaczęły się takie rzeczy, że ratuj Panie Boże. Baszybuzucy wdarli się do samego sztabu, ledwie z życiem uszedłem w tym swoim paradnym mundurze.
Drzwi się otwarły, a na ganek wyszedł zarumieniony Sobolew, oczy mu płonęły jakimś szczególnym blaskiem.
– Czego gratulować, Michaile Dmitrijewiczu? – spytał generał w czerkiesce ze złoconymi ładownicami, najwyraźniej z Kaukazu.
Wszyscy wstrzymali oddech, a Sobolew nie spieszył się z odpowiedzią, zrobił efektowną pauzę. Obwiódł ich spojrzeniem, a do Warii wesoło mrugnął.
Ta jednak nie dowiedziała się, jak właściwie obdarował cesarz bohatera Plewny, bo zza pleców olimpijczyka wychynęła całkiem ziemska fizjonomia Ławrientija Arkadijewicza Mizinowa. Naczelny żandarm przywołał palcem Fandorina i Warię. Serce nagle przyspieszyło rytm.
Kiedy przechodziła koło Sobolewa, ten cichutko zaszeptał:
– Warwaro Andriejówno, z pewnością się doczekam.
Z sieni trafili od razu do pokoju adiutanckiego, gdzie za stołami siedzieli dyżurny generał i dwóch oficerów. Po prawej stronie były prywatne pokoje cara, po lewej – gabinet do pracy.
– Na pytania odpowiadać głośno, wyraźnie, wyczerpująco – instruował ich po drodze Mizinow – Szczegółowo, ale nie odbiegać od tematu.
W gabinecie, umeblowanym zwykłymi sprzętami z brzozy karelskiej, zastali dwójkę ludzi: jeden siedział w fotelu, drugi stał plecami do okna. Waria oczywiście popatrzyła najpierw na siedzącego, nie był to jednak Aleksander, tylko chudy staruszek w złotych okularach, z mądrą, szczupłą twarzą i lodowatymi oczami, z których nic nie dało się wyczytać. Kanclerz, książę Korczakow, we własnej osobie – dokładnie taki jak na portretach, tyle że trochę subtelniejszy. Osobistość poniekąd legendarna. Ministerstwem spraw zagranicznych kierował, kiedy Warii jeszcze nie było na świecie. A co najważniejsze, uczył się w sławnym liceum w Carskim Siole, razem z Puszkinem. To o nim mówił Poeta: „Pupilek mody, druh wielkiego świata, kronikarz obyczaju znakomity”*[*Cytaty z wierszy Puszkina w przekładzie Adama Pomorskiego.]. Jednakże w wieku osiemdziesięciu lat „pupilek mody” przywodził na myśl inny wiersz włączony do programu gimnazjalnego.
Samotny starzec, kto z nas, moi mili,
W święto Liceum dopełni obrządku?
Nieszczęsny obcy natręt, ten ostatni
Wpośród pokoleń, co wyrosły wkoło,
Wspominać będzie nas, nasz uścisk bratni,
Na drżącej ręce opierając czoło.
Ręka kanclerza rzeczywiście podrygiwała. Wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i wysiąkał nos, co nie przeszkodziło mu arcywnikliwie przyjrzeć się najpierw Warii, a potem Erastowi Pietrowiczowi, przy czym tego ostatniego legendarna osobistość oglądała dosyć długo.
Waria, zafascynowana widokiem carskosielskiego licealisty, całkiem zapomniała o najważniejszej z obecnych w gabinecie osób. Zmieszana obróciła się ku oknu, zastanowiła i zrobiła dyg, tak jak w gimnazjum, kiedy pani dyrektorka wchodziła do klasy.
Car, w przeciwieństwie do Korczakowa, więcej uwagi niż Fandorinowi poświęcił jej osobie. Sławne romanowowskie oczy – uważne, mesmeryzujące i wyraźnie wypukłe – były surowe i wymagające. Przeszywają na wylot, tak się to nazywa – pomyślała Waria i troszkę się rozzłościła. Niewolnicza psychologia i przesądy. Po prostu imituje „wzrok bazyliszka”, z którego taki dumny był jego tatusiek, oby z piekła nie wyjrzał. Wobec czego również demonstracyjnie zaczęła przyglądać się człowiekowi władającemu osiemdziesięciomilionowym mocarstwem.
Spostrzeżenie pierwsze: przecież jest całkiem stary! Napuchnięte powieki, mocno posiwiałe bokobrody i podkręcone wąsy, gruzłowate, podagryczne palce. W końcu w przyszłym roku skończy sześćdziesiątkę. Prawie rówieśnik babci.
Читать дальше